Sobota rozpoczęła się bardzo wcześnie i w całkowitej ciemności. Obudzona ledwo do połowy podążyłam na miejsce zbiórki, aby razem z uniwerkiem wybrać się na narty, a dookoła mnie, w mroku, gdzieniegdzie snuły się smutne, ludzkie cienie uginające się pod ciężarem dużych smutnych paczek. Dołączyłam zatem do tego milczącego paktu, odebrałam narty z magazynu i znalazłam im ostatni kawałek miejsca a autokarowym bagażniku. Obrazek rodem z horroru nie trwał jednak długo, już po chwili stado smutnych cieni przemieniło się w radosny, wielojęzyczny i kolorowy tłum wypełniający nasz wesoły autobus po brzegi.
Półtorej godziny później dookoła nas zmaterializowały się góry. Nie miałam jeszcze okazji uprawiać sportów zimowych za granicą, ale organizacja stacji narciarskiej zrobiła na mnie duże wrażenie. Z małego miasteczka składającego się z dużej ilości parkingów kolejka wciągnęła nas 900 metrów pod górę, a tam moim oczom ukazał się narciarski raj. Mnóstwo różnych wyciągów i różnych tras, tłumy kolorowo poubieranych ludzi, nie mogłam oprzeć się wrażeniu że znalazłam się w wesołym miasteczku, albo jakiejś formie figloraju dla dorosłych.
Przed południem bardzo sympatyczny francuz usiłował nauczyć mnie prawidłowej techniki poruszania się na nartach. Czy był zadowolony z moich postępów? Nie wiem, ale ja jestem bardzo zadowolona z udzielanych przez niego wskazówek i teraz jeździ mi się znacznie lepiej, o wiele łatwiej i dużo przyjemniej. Chyba o to w tym chodzi :). Po wspólnej przerwie obiadowo-kanapkowej podobieraliśmy się w grupy na podobnym poziomie nieumiejętności i korzystaliśmy już samodzielnie ze wszystkich co łatwiejszych tras aż do godziny siedemnastej, kiedy to uprzedzono nas, że autokar odjedzie nie bacząc ile osób się w nim znajdzie. Wizja wracania do Pau samodzielnie taksówką zmotywowała do zdążenia nawet tak znanego w świecie spóźniacza jak ja :). Wróciłam do mojego królestwa bardzo zmęczona i bardzo szczęśliwa. Mam nadzieję, że w najbliższą sobotę powtórzę tę przygodę, co nie jest jeszcze pewne, bo niestety pogoda była tak piękna, że po południu śnieg topił się w zawrotnym tempie i jeśli w ciągu tygodnia nie będzie nowej dostawy, to marne na to szanse.
Wieczorem natomiast udałam się do sąsiedniego akademika na imprezę niespodziankę – urodziny Lucasa, jednego z moich zaprzyjaźnionych Brazylijczyków. Spędzanie z nimi czasu, szczególnie po nartach, jest wielką przyjemnością, bowiem zdolności do gotowania samych pyszności naród ten ma już chyba we krwi :). Tańce, hulanki i swawole ograniczone były jedynie rozmiarami akademikowej kuchni. A Lucas w prezencie dostał telewizor. Dobrze, jak prawdziwy mężczyzna będzie miał się czym chwalić, kiedy odwiedzą go koleżanki. Kiedy o drugiej w nocy kuchnia przestała wystarczać do kontynuowania własnej destrukcji i impreza przenosiła się do miasta, zdrowy rozsądek skierował mnie do domu, gdzie mogłam choć chwilę odpocząć przed kolejnym dniem w górach.