Wednesday, October 27, 2010

Postrajkowy rozgardiasz

Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem nudy. Na świeżo odblokowanym uniwerku panuje straszny rozgardiasz, zajęcia mieszają się, zamieniają salami, a czasami nawet znikają. Moje wyparowały bez śladu. Szukałam usilnie cały ranek ulubionej kryminologi, aż znalazłam kolegów z roku siedzących w tym samym czasie na wykładzie z wiktymologii. Pan profesor próbował zaprosić mnie na zajęcia, ale podziękowałam grzecznie i nie przeszkadzając mu więcej niż niezbędne poszłam do domu z silnym przeświadczeniem, że jeśli audytorium jest w jednym miejscu, to z całą pewnością nie może być równolegle w innym.


Za to osiedle uniwersyteckie zostało wzbogacone o wielką ilość zupełnie nowych dzieł sztuki nowoczesnej, na przykład:

oraz wiele innych o różnej wartości.

Ostatni raz mogliśmy też podziwiać taki o oto widok pod każdym akademikiem:



Śmieci zostały wywiezione. Czyżby powoli zbliżał się koniec walki z reformą emerytalną? Liczyłam na większe zacięcie ze strony Francuzów. Honor nierobów ratuje trochę kolejny strajk kontrolerów lotów, który ma miejsce jutro. Bardzo dobrze, jeśli wstrzymają ruch powietrzny teraz, to na pewno nie zrobią tego kolejny raz w sobotę, na czym z wytęsknionych, kochających względów zależy mi szczególnie :).

Tuesday, October 26, 2010

Najświeższe wiadomości

Koniec blokady uczelni!

Przyczyniłam się do tego moim skromnym głosem, od jutra znów mamy zajęcia :)


A wyglądało to tak:
O czternastej udałam się w wyznaczone miejsce, gdzie po półgodzinnym oczekiwaniu tłum studentów został przegoniony do dużej auli na wydziale humanistycznym. Tam czekało na nas zebranie zorganizowane niczym Agora. Każdy kto tylko chciał mógł publicznie wypowiedzieć swoje zdanie na temat emerytur, reform, ustaw, głowy państwa, strajków, blokady uniwersytetu i własnej niedoli. Chętnych nie brakowało, wypowiadali się zarówno wzburzeni studenci, jak i bardziej opanowanie profesorowie, trwało to więc kolejną godzinę. Co i tak nie jest podobno rekordowym czasem, pierwsze zebranie trwało ponad cztery. W końcu nadszedł paplaniny kres i nastało głosowanie. Drzwi zostały zamknięte, aby oddać głos należało podejść do stolika, pokazać legitymację studencką i powiedzieć „za” lub „przeciw”. W nagrodę otrzymywało się wielki, czarny krzyżyk rysowany markerem na prawej dłoni, aby przypadkiem nikogo nie kusiło podwójne głosowanie i możliwość opuszczenia sali obrad. Potem pozostawało już tylko oczekiwanie na wyniki, które pojawiły się niebawem. Uniwerek został otwarty trzydziestoma głosami przewagi. Szkoda, że nie można równie łatwo przegłosować wywiezienia śmieci.


Ale koniec blokady uniwersytetu to oczywiście nie koniec walki przeciwko znienawidzonej reformie emerytalnej, wręcz przeciwnie. Skoro ta forma protestu została zakończona, tym bardziej należy uskuteczniać inne, aby temat nie umarł śmiercią naturalną. Z ciekawością będę śledzić dalsze pomysły.




Monday, October 25, 2010

Ziemia odwiedzana



W ramach wykorzystania kolejnego wolnego dnia, ładnej pogody i wczesnego wstania, udałam się dzisiaj do Lourdes. Cóż to za święte miejsce z całą pewnością wszyscy wiedzą. Ale z ciekawostek dodam się, że Lourdes utrzymuje stosunki partnerskie z Częstochową. Z tego co zrozumiałam nie jest to nic oficjalnego, ale od czasu do czasu podsyłają sobie nawzajem stadka pielgrzymów w paczkach na kółkach, żeby wierni poznali trochę świata i nie znudzili się za szybko człapaniem wciąż w jedno i to samo miejsce. Istotne są także aspekty dydaktyczne, czyli aby tubylcy mieli okazję przekonać się na własne oczy, że na wschód od Francji również istnieją cywilizowane kraje, a po powrocie zwiększa się szansa na zapamiętanie, że odwiedzając Polskę naprawdę nie opuścili Europy.



Zwiedzanie rozpoczęłam oczywiście od Sanktuarium i odwiedzenia groty, gdzie św. Bernadetcie ukazała się Matka Boska. Bardzo ładne miejsce i piękny kościół, a organizacją przestrzeni przypomina trochę Jasną Górę. Z tą różnicą, że dokładnie odwrotnie niż w Częstochowie góry są wszędzie dookoła, co znacznie zwiększa malowniczość tego miejsca. Jednak zanim jeszcze tam dotarłam aby oglądać wszystkie te cuda, musiałam przedrzeć się przez dżunglę sklepów, gdzie mnie samej objawiły się miliony Matek Boskich, w czym cudu było raczej niewiele, a widok nie przedstawiał się w najmniejszym stopniu zachęcająco:



Historia Lourdes jako miejsca pielgrzymkowego nie jest długa, objawienie miało miejsce w 1858 r. Potem poszło już z górki: budowa bazyliki (a nawet dwóch), rozwój kilkutysięcznej bazy noclegowej i żywieniowej, dobra reklama i cały świat przyjeżdża w odwiedziny. Albo w ramach dobrej woli osób trzecich jest przywożony. Bo większość ludzi przybywa przecież w intencji uzdrowienia. Wiara i nadzieja to piękne rzeczy, które pozawalają ignorować nieznośną rzeczywistość. Mnie wystarcza do tego silnie rozwinięty optymizm.



Do groty, gdzie miało miejsce objawienie ustawiają się pokaźne kolejki, każdy obowiązkowo musi dotknąć świętej skały. Dalej turyści zostawiają tysiące świec w wielkich blaszanych pudełkach osłaniających je przed wiatrem.






Samo Lourdes to miasteczko takie jak wiele innych, nie ma w nim nic szczególnego. Ale przechadzając się co mniej uczęszczanymi zaułkami można spotkać takie na przykład graffiti:



Zupełnym przypadkiem trafiłam też do małego nieba na ziemi, gdzie z otwartymi ramionami przywitali mnie wszyscy święci, czyli muzeum rzeźb:



Na samym początku byłam też w biurze informacji turystycznej, gdzie dostałam mapkę, która umożliwiła mi sprawne poruszanie się okolicy. Rzecz znamienna: gdy zapytałam gdzie można tutaj udać się na ładną wycieczkę w góry, pani odpowiedziała mi, że to niestety nie stąd, musiałabym mieć samochód, bo góry są jeszcze czterdzieści kilometrów dalej. Nie dałam jednak za wygraną i udało mi się wyłudzić informację, że w pobliżu znajduje się Pic du Jer, szczyt z którego rozciągają się piękne widoki. Cóż, dla kogoś kto mieszka niedaleko Pirenejów może faktycznie coś co ma niecałe tysiąc metrów wysokości nie jest uznawane za górę, a co najwyżej lekkie wzniesienie, ja jednak będę się trzymać wersji, że wchodzenie sześćset metrów wzwyż to już górska wycieczka. Jak się okazało na szczyt dojeżdża kolejka, środek transportu preferowany przez znaczną większość turystów, ja jednak nie byłabym sobą, gdybym nie wybrała szlaku pieszego, co zapewniło mi w tym przeludnionym miejscu półtorej godziny samotności. Jedyną osobą, którą tam spotkałam był wbiegający pod górkę znakomicie zakonserwowany dziadek, który wyprzedził mnie w połowie drogi. Kolejny raz spotkałam go po mniej więcej dwudziestu minutach, kiedy zbiegał już z powrotem na dół. Poczułam się trochę nieswojo. Za to na samej górze powitała mnie wspaniała panorama, 360 ° widoków absolutnie przepięknych.






Kiedy spełzłam już z powrotem na miejskie niziny, przyszło mi na myśl, że dobrze byłoby zostać na wieczór, aby zobaczyć odbywającą się tutaj codziennie o 21.00 procesję ze świecami. Jednak resztki zdrowego rozsądku zwyciężyły podpowiadając mi, że po zmroku mój urok osobisty może nie być już tak dobrze widoczny przy łapaniu stopa powrotnego do domu. Zarzuciłam więc ten pomysł jako mogący powodować nieuniknioną, całonocną, jednoosobową pielgrzymkę do Pau, czego wolałam uniknąć i zainstalowałam się grzecznie na wylotówce, by tuż przed zapadnięciem całkowitej ciemności zostać zabraną przez bardzo sympatyczną parę. Oczywiście pod sam akademik :).

Sunday, October 24, 2010

Niestumilowy las


W poszukiwaniu nowej przestrzeni życiowej dla siebie odkryłam najpierw na mapie, a niedługo potem w rzeczywistości całkiem spory las około półtora kilometra od akademików, za miastem. Żeby zapobiec ewentualnym zagubieniom, cały ranek dzielnie zaprzęgałam moje talenty plastyczne, aby możliwie najdokładniej przekształcić googlowe zdjęcia satelitarne w podręczną mapę okolicy, gdyż wydrukowanie czegokolwiek w niedzielę graniczy z cudem. Jak się jednak okazało, las został zaprojektowany dla Francuzów, czyli tak że zgubić się w nim nie sposób, nawet gdyby bardzo się chciało. Zapewnia to sześć regularnych alei w poprzek, dokładnie ponumerowanych, jedna główna droga wzdłuż i szlak strzegący obrzeży. Chcąc, nie chcąc na jedną z tych rzeczy co kilkanaście minut trzeba się natknąć.


Pomijając aspekt zabezpieczeń antyzapodzianiowych, las okazał się całkiem dziki. Taki właśnie jaki powinien być, aby mogły zamieszkać w nim marzenia o tym, że mogą zamieszkać w nim wszelkie baśniowe stworzenia. Cokolwiek tam nie mieszka, z całą pewnością jest duże i niedorozwinięte. Poznać można po tym, że w różnych leśnych zakątkach spotyka się sporej wielkości, konstrukcyjnie mocno niedoskonałe szałasy:





Po takim lesie bardzo przyjemnie się chodzi, nawet gdy cale popołudnie pada deszcz. Można spotkać dzikie zwierzęta, a gdzieniegdzie czai się w krzakach leśniczówka, która wygląda jakby ją ktoś ukradł z książeczki dla dzieci.



Thursday, October 21, 2010

Strajk łagodny jak owieczka

Wczorajszy wieczór upłynął pod znakiem imprezy halloweenowej z zaskoczenia. Udaliśmy się z razem z Kamilem do centrum w poszukiwaniu dobrej imprezy i od razu trafiliśmy do Garażu. Pierwszy raz w życiu jechałam taksówką, złapaną na stopa. Coś absolutnie niespotykanego w Polsce. Na miejscu okazało się, że klub zorganizował imprezę tematyczną. Niestety spóźniliśmy się na quiz o potworach, gdzie do wygrania były czekoladki i szampan, ale spotkaliśmy kilka czarownic, strachów i innych dziwów. Mam nawet zdjęcie w kapeluszu i z miotłą, zamieszczę gdy tylko uda mi się wydobyć je z komórki Kamila. A wracając złapaliśmy na stopa... tego samego pana taksówkarza :).

Dzisiaj natomiast odkryłam zupełnie nowe aspekty strajku. Przechadzając się po mieście zauważyłam tendencję do gromadzenia się na ulicach śmieci. Ilość sympatycznych kolorowych worków stale rośnie, ponieważ nikt ich nie wywozi. Dodatkowo gdy wybierałam pieniądze z bankomatu, sympatyczny pan pracujący w sklepie obok poradził mi nabrać funduszy na zapas, bo od kilku dni nikt już nie dostarcza nowej gotówki do dystrybutorów, w związku z czym jeśli coś jeszcze tam jest, to mam szczęście. Czy mnie się wydaje, czy tak właśnie nakręca się panika?

Idąc na pocztę, natrafiłam przed rektoratem na manifestację. Ktoś przemawiał, tłumy słuchały z namaszczeniem od czasu do czasu bijąc brawo. Nie znoszę na siłę tworzonego patosu i wszystko się we mnie jeży gdy słyszę pełne entuzjazmu przemowy, całkowicie pozbawione treści. Po dziesięciu minutach ratowałam się ucieczką.



Niby Uniwersytet jest zablokowany, ale popołudniowy francuski dla obcokrajowców odbył się według planu. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, rozesłano do nas wczoraj e-maile z dokładnymi instrukcjami jak dostać się do budynku i co robić gdy ktoś nas zaczepi i będzie chciał wyrzucić. Po takiej wiadomości spodziewałam się czegoś trochę ciekawszego niż wejście otwartymi na oścież, bocznymi drzwiami i spokojne udanie się do klasy bez żadnych przeszkód. Nudy.

Wieczorem wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na wyniki dzisiejszego głosowania odnośnie przedłużenia uniwerkowego strajku. Wyrok: zamknięty do środy. Za sprawą trzech głosów przewagi. Tendencja wskazuje zatem, że po następnym głosowaniu powinniśmy wrócić już do zajęć. Ale nigdy nic nie wiadomo. Następna decyzja zostanie podjęta we wtorek, kiedy wszyscy studenci poza wydziałem prawa mają tygodniowe wakacje i wyjeżdżają z Pau. Z całą pewnością udam się na zebranie, żeby zaspokoić własną ciekawość. Czy będę głosować, jeszcze nie wiem, ale jeśli tak, to z całą pewnością za otwarciem uczelni. Przepraszam wszystkich, których zawiodłam.

Niby tak dużo się dzieje przez strajki, ludzie się buntują, organizują i wciąż słyszy się o nowych pomysłach na utrudnienie życia jak największej ilości osób. Ale to wszystko jest łagodne jak owieczka. Brak w tym emocji. Moje stanowisko odnośnie reform i strajków jest całkowicie neutralne, jestem tylko bardzo ciekawa jak to wszystko się rozwinie i jak ostatecznie zakończy. A będąc tutaj, nie spotkałam jeszcze ani jednej osoby, która lubiłaby prezydenta, lub chociaż nie miała mu nic do zarzucenia. U nas przynajmniej zdania są podzielone.

Wednesday, October 20, 2010

Dwie godziny we wnętrzu ziemi

W ramach dobrego wykorzystania dnia bez zajęć postanowiłam zrobić sobie jakąś ciekawą wycieczkę po okolicy. Wybór padł na jaskinię Bertharram mieszczącą się niecałe 30 km od Pau, którą swego czasu polecali mi bohaterowie innej przygody - Cristine i Claude. Po szybkim rozważeniu wszystkich dostępnych środków transportu (skradziony rower oraz autobusy i pociągi w strajku), pełna optymizmu zainstalowałam się przy podmiejskim rondzie, by 15 sekund później mknąć w świat pierwszym przejeżdżającym samochodem. Bardzo sympatyczny Charles, na oko w wieku 50+, wracał właśnie do domu usytuowanego niedaleko celu mojej dzisiejszej podróży. Kiedy kilkanaście kilometrów później przyszedł czas rozstania, zostałam zaproszona na kawę do pięknego, dużego domu, gdzie poznałam żonę Charlesa – Maryse, oraz ich młodszą, dziewięcioletnią córeczkę o długim, trudnym i dziwnie brzmiącym imieniu. Starsza pociecha – osiemnastoletnia Sara, nie dotarła do domu uwięziona w Tarbes na skutek strajku pociągów. Gdy kilkanaście minut później skończyła się kawa byłam już zaproszona na obiad z wizją dostarczenia mnie samochodem do jaskini po posiłku. Odrzuciłam koncepcję jakoby w domu czarownicy chciano mnie utuczyć przed spożyciem i chętnie przystałam na tę miłą propozycję, dzięki czemu miałam niepowtarzalną okazję skosztowania tutejszych specjalności: pieczonej kaczki z soczewicą oraz deserowego creme brule. Jedna Sara przy stole została zamieniona na inną i wszyscy byli zadowoleni :). Zgodnie z zapowiedzią zostałam potem bezpiecznie dostarczona do jaskini, a dodatkowo obiecano po mnie wrócić gdy skończę zwiedzanie.

Jaskinia była wspaniała, olbrzymia i piękna, udekorowana przez wszystkie możliwe stala- formy tworzone przez naturę przez miliony lat. Coś absolutnie pięknego. Kilometrową, podziemną i wielopoziomową trasę zwiedza się z przewodnikiem, który całkiem przystępnie opowiada różne ciekawostki. Na najniższym piętrze płynie się sto metrów łódką po rzece, ale rozrywka jest to raczej marna, bo to co hucznie nazwane zostało łódką jest raczej wagonikiem w jej kształcie, który jedzie po szynach położonych kilka centymetrów pod wodą, a sama rzeka nie jest szersza od tego przedziwnego pojazdu. Na koniec wsiada się do wagoników rodem z wesołego miasteczka i wyjeżdża z powrotem na powierzchnię. Ale świadomość, że jest się w miejscu, gdzie czas płynie nieskończenie wolniej, a nad głową jest dziewięćset metrów góry robi wielkie wrażenie. Atmosfera takiego miejsca jest niesamowita.

Gdy wypełzłam już z powrotem na światło dzienne, spotkałam Maryse, która odstawiła mnie pod same drzwi akademika. Dostałam też karteczkę zawierającą wszelkie możliwe rodzaje kontaktu z nią i polecenie telefonowania gdybym kiedykolwiek miała jakiekolwiek problemy czy zmartwienia. Oraz oczywiście zaproszenie na przyszłość :).


Tuesday, October 19, 2010

Bunt na pokładzie

Jak już zdążyłam wspomnieć, Francuzi są bardzo przeciwni reformie przewidującej podwyższenie wieku emerytalnego. Dokładnie chodzi tu o podniesienie granicy z 60 do 62 lat, co mieszkańcom większości krajów Europy z całą pewnością nie wydaje się specjalnie dolegliwe. Tutaj jednak jest odbierane jako ucisk najwyższego stopnia dla biednych obywateli. Sarkozy zapowiada, że reforma zostanie wprowadzona bez względu na wszystko, a lud się buntuje. I robi to całkiem aktywnie. Na skutek tego cały kraj od tygodnia już niedomaga w coraz większym stopniu. Linie lotnicze odwołują loty, a pociągi i autobusy kursują symbolicznie. Strajkują obecnie wszystkie rafinerie, nie ma dostaw ropy. Podobno do stacji benzynowych wkrada się panika, a ludzie starają się gromadzić paliwo na zapas. Nie działają żłobki, przedszkola i szkoły. Co jeszcze? Listę będę uzupełniać na bieżąco. I wszędzie organizowane są manifestacje.

A jak cała sprawa wygląda od strony małego, nieco dziurawego Pau? Jak już wspominałam, aż do dzisiejszego ranka sprawa ta zupełnie mnie nie dotyczyła, nigdzie nie udało mi się podsłuchać żadnych rozmów na tematy polityczne, a życie toczyło się całkiem zwyczajnie. Ale dzisiaj zamiast zajęć zaskoczył mnie taki oto widok:



Wczoraj po południu podczas generalnego zgromadzenia wszystkich zainteresowanych, studenci razem z profesorami przegłosowali zablokowanie uczelni. Na razie wiadomo, że potrwa to trzy dni, potem decyzja zostanie podjęta na nowo. Osobiście przypuszczam, że jeśli nikt się nie opamięta, to strajk na naszym uniwersytecie może trwać tygodniami. Francuzom naprawdę zależy na niedopuszczeniu do wprowadzenia tej ustawy, a rząd jest równie zdeterminowany aby to zrobić. Wśród studentów, z którymi rozmawiałam zdania są podzielone. Oczywiście nikt nie chce podwyższenia wieku emerytalnego, ale dużo osób twierdzi że zablokowanie uczelni to chybiony pomysł, dzięki któremu profesorowie dostają pensję bez pracy, a wszystkie ujemne skutki i tak poniosą studenci. I z całą pewnością mają rację, tylko jak inaczej Francuzi mają się skutecznie sprzeciwić tej reformie? Same manifestacje to z całą pewnością za mało, żeby tym razem coś osiągnąć.

Sunday, October 17, 2010

Cztery pory roku



Kiedy o godzinie 6.45 podążałam na miejsce zbiórki kolejnej uniwerkowej wycieczki w góry, a dookoła mnie rosły jedynie ciemność i cisza, nie spodziewałam się spotkać wielu chętnych na taką rozrywkę Tymczasem dzisiejsza grupa górskich hasaczy była tak liczna, że trzeba nas było upychać kolanem na schodkach w autokarze. W planach mieliśmy zdobywanie Pic du Taillon Gavarnie (3144), ale na miejscu okazało się, że wszystkie okoliczne szczyty zostały tymczasowo zdobyte przez gęste chmury. Nie wiem czy zrobiły to na złość, czy tylko przypadkiem pozaczepiały się się o skały, w każdym razie oglądanie mgły z całą pewnością nie jest warte wielogodzinnego marszu. Po szybkim przegłosowaniu amatorów siedzenia w chmurze plany zostały zmienione. Udaliśmy się na sam koniec doliny, do stóp wielkiego wodospadu Europa, który spada z wysokości 423m. To robi wrażenie. Na dodatek jest położony po północnej stronie wielkiej skarpy (po jej południowej stronie leży już słoneczna Hiszpania), więc czułam się jakbym trafiła do krainy Królowej Śniegu, gdzie panuje wieczna zima. W jednym miejscu znaleźliśmy nawet śnieg, który sięgał mi do pasa, a dookoła wodospadu wszystko pokryte było lodem. Kiedy opuściliśmy już to mroczne miejsce, wiosenną, śliczną, zieloną ścieką wdrapaliśmy się spory kawałek pod górę, skąd rozciągały się przepiękne widoki na dolinę z kolorowym, jesiennym lasem, a po południu nawet chmury skapitulowały odsłaniając niektóre szczyty i całkiem wakacyjnie grzejące słońce. Niestety zimny wiatr bezlitośnie odbierał ułudę lata. Za to pierwszy raz w życiu miałam okazję zobaczyć na żywo kozicę, która skakała z wielką prędkością po niebywale stromych skałach. Niby proste stworzenie, wszystkie kończyny ma z jednej strony i niewiele się różni od zwykłej kozy, a takie to zwinne. To była zdecydowanie najlepsza wycieczka, w jakiej do tej pory brałam udział.






Zdjęcia na których jestem zawdzięczam Suzanie z Brazylii i poczcie elektronicznej :) 










 Gdy czasem pojawi się piękne zdjęcie podpisane Bernard Jamorski, to jest ono robione takim właśnie okiem:

Saturday, October 16, 2010

Półtorej godziny w piekle

Przekonana o tym, że mam dziś dodatkowy wykład z kryminologii, zmusiłam się do porannego wstania ignorując zupełnie fakt, że jest sobota i z półprzymkniętymi powiekami poczłapałam na wydział. Tam szybko zorientowałam się, że informacja ta jest prawie prawdziwa. Znaczy, owszem są dodatkowe zajęcia z tego właśnie przedmiotu, lecz nie jest to wykład, a ćwiczenia, na które jako Erasmus nie uczęszczam. Tym sposobem otrzymałam w prezencie sobotni poranek, który w innym przypadku z całą pewnością zostałby przeze mnie w całości przespany. Na wydziale spotkałam oczywiście koleżanki i kolegów z roku, którzy jako autochtoni na ćwiczenia chodzić muszą i którzy poinformowali mnie, że we wtorek w ramach wielkiego ogólnokrajowego strajku odwołane były wszystkie zajęcia. Francuzi już od pewnego czasu buntują się intensywnie przeciwko późniejszym emeryturom. Mnie osobiście do tej pory, ten temat zupełnie nie dotyczył, pomijając fakt, że dostałam przez skrzynkę na listy zaproszenia na dwie manifestacje organizowane z tej okazji. W każdym razie niezmiernie mnie cieszy, że do nadrobienia czeka mniej przechorowanych wykładów niż przypuszczałam.


Taki prezent w postaci czasu nie trafia się często i aby się nie zmarnował, wybrałam się na wielki targ staroci, który ma miejsce tylko w ten weekend. Mnóstwo przepięknych rzeczy w atmosferze starej szafy z pamiątkami. Niestety ceny zdecydowanie nie należały do okazyjnych.




Wieczór natomiast spędziłam w teatrze razem z Hanną, Maider i Janem. Teatr sam w sobie malutki, za siedzenia służyły drewniane schody na których rozłożone były poduszki, znamy takie klimaty również z Łodzi :). Sztuka była bardzo ciekawa - „Hius clos” („Przy drzwiach zamkniętych”) spłodzona przez J. P. Sartre'a w 1944r. Chętnych nie brakowało, my na szczęście posiadaliśmy rezerwację, ale przed budynkiem pozostało mnóstwo osób odprawionych z powodu braku miejsc. Albo poduszek, nie wiem. Przez półtorej godziny byłam zatem razem z bohaterami w piekle i... bardzo mi się tam podobało. Tylko teatralny sposób mówienia teoretycznie powinien być nieprzeciętnie wyraźny, a niestety niewiele byłam w stanie zrozumieć. Cóż, kwestia przyzwyczajenia, przypuśćmy, że mówili zbyt wyraźnie. Na szczęście byłam dobrze przygotowana, bo zanim jeszcze zdecydowałam się zakupić bilet, przeczytałam o tej sztuce wystarczająco dużo, żeby wiedzieć dokładnie co się dzieje na scenie. Pogawędki po przedstawieniu uprzyjemniał krótki koncert cygańskiego zespołu złożonego ze skrzypiec, akordeonu, fletu i pana który grał na wszystkich starych urządzeniach domowych, jak tarka do prania, czy miotła. Nie wiedzieliśmy tylko czy odzywać się do siebie, czy lepiej nie... Ostatecznie wiemy już, że „piekło to inni ludzie, a katem jest każdy z nas dla pozostałych”.

Friday, October 15, 2010

Haute culture

Powracanie do życia rozpoczęłam wczoraj od przeczytania informatora la Centrifugeuse, czyli uniwersyteckiego centrum kultury. Z wielkim żalem spostrzegłam że koncert, który bardzo chciałam zobaczyć – Vienna Vegetable Orchestra – odbył się we wtorek i bezpowrotnie należy już do przeszłości. Szkoda, gra na instrumentach wykonanych z warzyw to coś, co z całą pewnością należy oglądać na żywo. Niejako w ramach pocieszenia wybrałam zatem na wieczór „ film + koncert”, jak głosił informator. Z opisu niewiele zrozumiałam, całość oceniłam jednak na zapowiadającą się ciekawie i postanowiłam uczestniczyć w tym wydarzeniu. Było warto. Sala Centrifugeuse została fachowo przemieniona w kino by wyświetlić w niej bardzo stary (1931r.) film pt. „Tabu” autorstwa F. W. Marnau. Dzieło oczywiście nieme oraz czarno-białe i to dosłownie, bo odcieni szarości też było w nim niewiele. Aurę dźwiękową na żywo tworzył pan muzyk, przy użyciu dwóch gitar i komputera. Efekt był świetny. Cały urok kina niemego, z absolutnie nienaturalną i jakże charakterystyczną, ekspresyjną grą aktorów, a wszystko to przy akompaniamencie muzyki całkowicie nowoczesnej i do tego naprawdę dobrej. Podobało mi się bardzo.


Zamiast pianina:



Po moim kilkudniowym wyłączeniu się z życia, do kina wybierałam się sama, ale spotkałam tam moich najbardziej ulubionych Niemców, z którymi spędziłam wieczór i którzy zgodnie z prawem następstwa imprez zaprosili mnie na sobotę do teatru. Także w najbliższym czasie mam zamiar poznawać Pau od tej bardziej kulturalnej strony. Niezwykle optymistycznym akcentem na zakończenie dnia było w drodze do domu spotkanie grupki Francuzów, którzy pod wydziałem, przy muzyce z samochodu tańczyli makarenę, zupełnie jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie, jaką robi się w środku nocy. Makarena jako dobro ponadpaństwowe łączy ludzi, godzi narody i zapewnia pokój na świecie.

Thursday, October 14, 2010

Pranie mózgu

Zgodnie z poczuciem obowiązku i całkowicie wbrew wrodzonej niechęci do wczesnego wstawania wybrałam się wczoraj skoro świt, o 10.00 na zajęcia tylko po to, aby dowiedzieć się, że zostały odwołane. Tak samo zresztą jak piątkowe. Ale żebyśmy nie byli stratni, mamy wyjątkową możliwość odrobienia ich w sobotę. Tutaj wiedzą jak nas uszczęśliwić, gdyby nie nasz kochany uniwersytet, z całą pewnością zupełnie nie wiedziałabym jak wykorzystać cztery piękne, słoneczne, sobotnie godziny.


Dzisiaj rano natomiast zapoznałam się z zupełnie nową rozrywką, bardzo popularną tutaj, a prawie nieznaną w naszym pięknym kraju: zwiedziłam pralnię automatyczną. Wyprawa była niebagatelna, od najbliższego źródła czystości dzieli nas około kilometr, a jest to kilometr nieprawdopodobnie długi ze względu na to, że zawsze pokonuje się go nosząc ciężary. Ponieważ tutaj dba się o studentów, miasteczko uniwersyteckie pomyślało o rozwiązaniu tego problemu i odkąd tylko przyjechałam, prosto pod moim oknem dzielnie buduje się własna, akademikowa pralnia. Zostanie otwarta we wrześniu przyszłego roku, co jest dla mnie raczej marną pociechą. Póki co służy jedynie do wczesnego budzenia studentów w tygodniu, a i w tym nie sprawdza się za dobrze, bo bestie od dawna są na takie sztuczki mocno uodpornione. Zatem gdy zmęczony człowiek dotrze już na miejsce przeznaczenia i włączy nieszczęsną machinę, nie pozostaje mu nic innego jak przez czterdzieści minut dumać nad sensem istnienia patrząc w wirujące wnętrzności cywilizacyjnego potwora... Światełkiem w tunelu jest bardzo sprytnie położona obok cukiernia, która na chwilę rozjaśnia mroki filozoficznych rozważań przy pralce. Najdzielniejsi rycerze, którzy przetrwają taką próbę mogą w ramach oszczędności dosuszyć pranie do wagi, którą można podnieść jedną ręką , by następnie smętnie powlec swą smutną egzystencję do domu. Według mnie bezpieczna dawka, to nie więcej niż jedno pranie w miesiącu. Dwa mogą powodować chandrę, trzy grożą już depresją, a od czterech obserwuje się podwyższony wskaźnik samobójstw. Na szczęście w Polsce możemy być szczęśliwsi, w większości posiadamy własne pralki w domach i jeszcze nie słyszałam o przypadkach, by ktoś odczuwał szczególną potrzebę obserwacji tego sprzętu przy pracy. Chociaż jeśli telewizja w najbliższym czasie się nie poprawi, istnieje spore ryzyko.

Wednesday, October 13, 2010

Gorzkie lenistwo

Ostatnie kilka dni upłynęło mi na intensywnym chorowaniu. Jest to zajęcie niezwykle wręcz absorbujące. Wszystko rozpoczyna się niewinnie gdy nogi przestają same podskakiwać, potem następują wszelkie popularne dolegliwości, jak ból głowy, kaszel itp., a najgorsze przychodzi na koniec: brak chęci umycia zębów. To już prawie stan agonalny.


Na początku stosunkowo łatwo to przetrwać, człowiek nawet nie bardzo ma siłę zastanowić się nad swoim smętnym, chwilowo pozbawionym radości losem. Kryzys przychodzi po około dwóch dniach, kiedy ma się już dosyć pokojowej nudy, a wewnątrz narasta przemożna chęć skakania, która zupełnie nie odpowiada jeszcze siłom ani możliwościom. Świadomość zabawy, która omija jest dołująca, a jedyna praktykowana przez ostatnich kilka dni rozrywka – przemykanie się po akademiku, tak aby nikt znajomy ciebie nie zauważył, bo prawdopodobnie wyglądasz jak zombie – staje się nudna i nie daje już tej satysfakcji co kiedyś...


Wszystko to już na szczęście za mną, powoli wracam do siebie, życia, ludzi, zajęć i imprez :). Takie chorowanie ma też swoje plusy. Odrobiłam wszystkie możliwe prace domowe, nauczyłam się wszystkiego, co do tej pory pojawiło się na wykładach, wpoiłam masę francuskich słówek i obejrzałam trzy sezony Weeds oraz dziesięć innych filmów, w tym cztery po francusku i dwa o prawnikach. Zaskakujący jest fakt, że po każdym filmie, którego głównym tematem jest wymiar sprawiedliwości, ma się tylko jeden wniosek: nigdy nie mieć z tym nic do czynienia. A ja wciąż radośnie studiuję prawo, na domiar złego, jeszcze to lubię. Cóż, mój silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy najwyraźniej niedomaga w tej kwestii.

Friday, October 8, 2010

Historia jednego porwania

Wczoraj po południu, w wielkim upale, spokojnie wlokłam się z Leclerca do domu w towarzystwie dwóch bagietek i licznych innych smakołyków, całkowicie przekonana o tym, że poza wieczorną lekcją francuskiego nie wydarzy się tego dnia już nic ciekawego, kiedy drogę zagrodziło mi dwóch Francuzów: Ali, który mieszka ze mną w akademiku oraz nieznany mi dotąd Wilhelm (czy coś w tym rodzaju). Po krótkiej, przyjaznej konwersacji zostałam porwana razem z zakupami do samochodu, wywieziona do pobliskiego McDonalda, poczęstowana kawą i niecnie zmuszona do spędzenia bardzo miłego i zabawnego popołudnia. Okazało się przy tym, że chłopaki są braćmi, co w pierwszej chwili zdrowy rozsądek kazał mi uznać za niezbyt wyszukany dowcip, biorąc pod uwagę, że Wilhelm jest absolutnie biały, natomiast Ali jest Murzynem. Adopcja czyni cuda.


Zanim odstawili mnie pod akademik, umówiliśmy się jeszcze na wieczór, na koncert grupy Underkontrol parającej się beat boxem. Jak nietrudno zgadnąć, nie jestem fanką takich klimatów, ale wrodzona ciekawość oraz brak jakichkolwiek planów na wieczór podpowiedziały mi, że warto się tam wybrać. Pomysł okazał się doskonały, a koncert był przegenialny. Grupa Underkontrol to czterech młodych chłopaków, którzy wygrali mistrzostwa świata w beat boxie. Każdy z osobna miał do zaprezentowania naprawdę świetne kawałki, a kiedy włączali się wszyscy naraz, to było coś niesamowitego. Nie miałam pojęcia, że parskanie do mikrofonu może dawać takie efekty.

Ale na tym nie koniec wieczoru. Po koncercie, razem z innymi Erasmusami, wyruszyliśmy szukać imprezy w centrum Pau. Oczywiście standardowo najpierw zawitaliśmy do ulubionej knajpy o przyjemnej nazwie Garaż. Fenomen tego miejsca polega na tym, że niezwykle łatwo nawiązuje się tam nowe znajomości, przy czym jest to całkowicie niewytłumaczalne w żaden logiczny sposób, ale działa. Zatem kiedy nadeszła znana godzina zamiany klubów, do tanecznego Durango przenosiliśmy się razem z Kamilem już w towarzystwie trzech francuskich żołnierzy – spadochroniarzy. Pomiędzy przetańczonymi piosenkami, konsekwentnie i z urokiem, pozwalałam sobie wypijać wszelkie zafundowane przez dzielnych wojaków drogie, klubowe napoje, by około czwartej nad ranem zostawić kompletnie pijane towarzystwo bez pożegnania (wszak istniało niebezpieczeństwo, że chcieliby mnie odprowadzać) i raźno podążyć do domu z Anglikami. Gdzieś w całej tej historii przewinął się jeszcze motyw Legii Cudzoziemskiej, do której Kamil prawie się zapisał. Na szczęście przewidujący urzędnicy zamykają na noc mieszczący się w Pau punkt poboru, a rano cały pomysł nie wydawał się już Kamilowi tak atrakcyjny.

Tuesday, October 5, 2010

Sama sobie zgotowałam ten los

Poniedziałki i wtorki są najbardziej pracowitymi dniami. Zawalone są najnudniejszymi zajęciami, którym trzeba poświęcać mnóstwo czasu i energii, taki mam początek każdego tygodnia. Od środy bardzo powoli zaczynam myśleć o weekendzie, a w piątek na przeszkodzie stoi już tylko jeden popołudniowy wykład. Do przetrwania :).


Jeśli chodzi o naukę, to ogólne moje spostrzeżenia są takie, że Francuzi na studiach uczą się mniej. Zaryzykuję stwierdzenie, że wykłady są znacznie ciekawsze niż u nas, rozpatruje się na nich co bardziej interesujące, praktyczne aspekty omawianych zagadnień, a samej teorii do wkucia jest nie aż tak znowu wiele. Wyjątek stanowi jedynie prawo handlowe, które moim skromnym zdaniem, nie zawiera w sobie żadnych interesujących zagadnień, a jedynie mnóstwo nieciekawych zasad, wymyślonych przez, jak przypuszczam, bardzo mądrych ludzi, którzy w najbliższym czasie nie zostaną przez mnie docenieni. Może po zdanym egzaminie naturalnie nabiorę dla nich większego szacunku. Więc gdyby nie fakt, że daleko mi jeszcze do całkiem swobodnego porozumiewania się w języku francuskim, wyjazd można by uznać za całkiem niezłe półkolonie. Niestety biorąc pod uwagę ilość pracy, jaką muszę wkładać w przyswajanie prawniczych treści w obcej mowie, bliżej mi raczej do wyrobienia pełnego etatu. Cóż, sama sobie zgotowałam ten los.


Teoretycznie, wszyscy Erasmusi przyjechali tutaj w celach naukowych. Jednak nieodmiennie, bez względu na wiek, płeć i studiowany kierunek, ze wszystkiego co hojnie oferuje nam uniwersytet, każdy najbardziej lubi zajęcia sportowe :).


Wczorajsza wspinaczka dostarczyła mi wielu wrażeń. Razem ze znalezioną do pary koleżanką Amerykanką uczyłyśmy się asekuracji, ze skutkiem pozytywnym, jak nietrudno się domyślić, biorąc pod uwagę, że jest jeszcze co czytać na moim blogu. Jak się okazało jest to sprawa łatwa, prosta i przyjemna, znacznie mniej skomplikowana niż mogło się wcześniej wydawać. Jedynie wynikająca z niej odpowiedzialność powoduje lekkie trzęsienie rąk, brak apetytu, zwiększone ryzyko wrzodów, bezsenność i tiki nerwowe.


Wspinaczka sprzyja też odkrywaniu w sobie nowych, nieznanych dotąd talentów. Kiedy z wysokości dwudziestu metrów widzę, że moja pełna dobrych chęci Amerykanka źle trzyma linę, której drugi koniec przywiązany jest do mnie, to momentalnie jestem w stanie wyjaśnić po francusku, angielsku i zapewne jeszcze w paru innych językach jak należy przekładać ręce przy asekuracji, jednocześnie poświęcając maksimum mojej uwagi chwilowemu nieodpadaniu od ściany. Nic więc dziwnego, że wszyscy najbardziej lubią sporty. Takich emocji trudno doświadczyć, choćby na najciekawszym wykładzie.

Monday, October 4, 2010

Prawo następstwa imprez

Po wczorajszej wycieczce bardzo sympatyczny Niemiec imieniem Jan zaprosił mnie do siebie na wieczorną imprezę urodzinową. Miałam zatem okazję zwiedzić kolejne piękne, wielkie mieszkanie niedaleko miasteczka uniwersyteckiego. Spokojnie nadawałoby się, żeby jeździć po nim dookoła na rowerze, można się rozmarzyć... Impreza była spokojna, beztaneczna i cała przegadana. Zmęczeni po górskich wędrówkach siedzieliśmy w kilka osób na wspaniale wygodnych kanapach i było bardzo sympatycznie. Uwielbiam takie klimaty.


Będąc tutaj odkryłam prawo następstwa imprez, które moim zdaniem, powinno zostać włączone do podstawy programowej szkół średnich, zwiększając współczynnik towarzyskości w społeczeństwie. Wystarczy pojawić się w jednym miejscu, a plany na kolejne atrakcje tworzą się samoistnie :). Na wieczornej imprezie Hanna opowiedziała, że z innymi dziewczynami wybierają się następnego dnia nad Atlantyk, do Biarritz, tam gdzie na początku września byliśmy razem z uniwerkiem. Po szybkim przeliczeniu osób okazało się, że w swoim wielkim, siedmioosobowym samochodzie dziewczyny mają jeszcze wolne miejsca, więc razem z Kamilem załapaliśmy się na niedzielną wycieczkę na plażę :).


Według przepowiedni telewizyjnych szamanów pogoda miała być słoneczna i nastawiliśmy się wszyscy na leniwy dzień, spędzony na naprzemiennym opalaniu i kąpielach w oceanie. Niestety szamani okazali się mocno omylni, słońca nie było dla nas wcale, a po południu zaczął padać deszcz. Spacerowaliśmy więc brzegiem oceanu, oglądając piękne widoki i robiąc zdjęcia. Odwiedziliśmy też małą nadmorską restauracyjkę, gdzie spróbowałam zamówionych przez Kamila małż. Doświadczenie ciekawe, ale owoce morza to zdecydowanie nie mój smak. I oczywiście obowiązkowo kąpaliśmy się w oceanie! Niemki nie skusiły się na taką przyjemność, niech żałują bo było genialnie. Skakaliśmy przez olbrzymie fale, trzeba było tylko bardzo uważać, żeby nie zostać przez nie porwanym razem z odpływem, ale jak widać udało się :).


A silny wiatr i naprawdę wielkie fale stworzyły raj dla surferów, których było mnóstwo. Z daleka byłam przekonana, że czarne kropki kołyszące się na wodzie, to po prostu ptaki, dopiero z bliska można było dostrzec kolorowe deski i mozolne starania utrzymania się na nich w odpowiednim momencie. Samo oglądanie olbrzymich fal, rozwiewanych przez wiatr i rozbijających się o skały jest zajęciem pasjonującym. Woda oddziela się z ogromu oceanu, wyskakuje na zewnątrz, tworząc niesamowite, za każdym razem zupełnie inne kształty, by po chwili wrócić jak gdyby nigdy nic. Coś pięknego.





Saturday, October 2, 2010

Drużyna pierścienia



W tutejszych warunkach nie jest możliwy spokojny dzień, spędzony zgodnie z założonym planem. Dzisiaj mieliśmy w ramach uniwerkowych sportów odbyć daleką wycieczkę w Pireneje, w stronę jeziora Larribet. Kiedy w piękny sobotni poranek wszyscy, po piątkowych imprezach, dzielnie zwlekli swoje niewyspane zwłoki na miejsce zbiórki, okazało się że autobus nie dał rady dokonać tego samego. Rozpoczęło się wielkie poszukiwanie samochodów. Czwarty i ostatni znalazł się dokładnie w momencie gdy rozpoczynaliśmy losowanie mające na celu wyeliminowanie dwóch osób. W samą porę, zaczynało robić się gorąco... Plany na wycieczkę zostały zmienione razem ze środkiem transportu. Wpełzaliśmy mozolnie na najbliższe Pau wzniesienia, dzięki czemu z góry, z odległości około 30 km, było widać nasze piękne miasto, oto ono:


Ponieważ w zeszłym tygodniu w górach było bardzo zimno, na dzisiejszą wycieczkę zaopatrzyłam się w we wszystko co posiadam w szafie, a nawet dokupiłam rękawiczki, tym samym zapewniając przepiękną pogodę. Takie rzeczy nigdy nie dzieją się przypadkowo, towarzysze wycieczki powinni być mi wdzięczni. Prażyłam się więc większość dnia w promieniach zupełnie jeszcze niejesiennego słońca, wśród pięknej natury. I odkryłam pewną zależność, jeśli chodzi o rośliny. Wyglądają dokładnie tak jak u nas, ale pozamieniały się rozmiarami. Na łąkach pełno jest mikroskopijnych kwiatków, które w polskich warunkach mają kilkanaście centymetrów. Powielone wielokrotnie, ładnie wyglądają i nikomu nie wadzą. Ale gdy zamiast niewinnej małej paprotki, drogę zastępuje dwumetrowe paprociowe drzewo, człowiek zaczyna już czuć się nieswojo...


Wśród przyrody w rozmiarze XXL każdy może poczuć się jak hobbit. Dodatkowo dzisiejsza wyprawa jest też najlepszym dowodem na to, że nie ma takich gór, w których nie dałoby się chodzić na przełaj, a nasz przewodnik, Bernard, nie jest za bardzo przywiązany do ścieżek i szlaków. Jak drużyna pierścienia, elegancko maszerując jeden za drugim, przedzieraliśmy się niezauważalnie przez położony przez burzę iglasty las, a cała ta przyjemność pod kątem 30 stopni. Jedno jest pewne: po przemarszu dwudziestoosobowej grupy, ścieżka pojawia się w rzeczywistości tam, gdzie wcześniej istniała tylko w wyobraźni. Po każdej uniwersyteckiej wycieczce mapy powinny być aktualizowane.


Na zakończenie dnia, kiedy zmęczeni wracaliśmy samochodami do Pau, drogę zagrodziły nam schodzące z gór krowy. Na serpentynowej dróżce szerokości samochodu, nie sposób wytłumaczyć poczciwym zwierzętom, że byłoby dobrze, gdyby na chwilkę przesunęły się na bok. Majestatycznie i bez pośpiechu schodziły więc przez godzinę do najbliższej wioski, a my powoli i spokojnie staczaliśmy się za nimi. Przecież wiadomo, że w górach czas płynie zupełnie inaczej.


Zdjęcie pt. „Czarna owca” :