W ramach wykorzystania kolejnego wolnego dnia, ładnej pogody i wczesnego wstania, udałam się dzisiaj do Lourdes. Cóż to za święte miejsce z całą pewnością wszyscy wiedzą. Ale z ciekawostek dodam się, że Lourdes utrzymuje stosunki partnerskie z Częstochową. Z tego co zrozumiałam nie jest to nic oficjalnego, ale od czasu do czasu podsyłają sobie nawzajem stadka pielgrzymów w paczkach na kółkach, żeby wierni poznali trochę świata i nie znudzili się za szybko człapaniem wciąż w jedno i to samo miejsce. Istotne są także aspekty dydaktyczne, czyli aby tubylcy mieli okazję przekonać się na własne oczy, że na wschód od Francji również istnieją cywilizowane kraje, a po powrocie zwiększa się szansa na zapamiętanie, że odwiedzając Polskę naprawdę nie opuścili Europy.
Zwiedzanie rozpoczęłam oczywiście od Sanktuarium i odwiedzenia groty, gdzie św. Bernadetcie ukazała się Matka Boska. Bardzo ładne miejsce i piękny kościół, a organizacją przestrzeni przypomina trochę Jasną Górę. Z tą różnicą, że dokładnie odwrotnie niż w Częstochowie góry są wszędzie dookoła, co znacznie zwiększa malowniczość tego miejsca. Jednak zanim jeszcze tam dotarłam aby oglądać wszystkie te cuda, musiałam przedrzeć się przez dżunglę sklepów, gdzie mnie samej objawiły się miliony Matek Boskich, w czym cudu było raczej niewiele, a widok nie przedstawiał się w najmniejszym stopniu zachęcająco:
Historia Lourdes jako miejsca pielgrzymkowego nie jest długa, objawienie miało miejsce w 1858 r. Potem poszło już z górki: budowa bazyliki (a nawet dwóch), rozwój kilkutysięcznej bazy noclegowej i żywieniowej, dobra reklama i cały świat przyjeżdża w odwiedziny. Albo w ramach dobrej woli osób trzecich jest przywożony. Bo większość ludzi przybywa przecież w intencji uzdrowienia. Wiara i nadzieja to piękne rzeczy, które pozawalają ignorować nieznośną rzeczywistość. Mnie wystarcza do tego silnie rozwinięty optymizm.
Do groty, gdzie miało miejsce objawienie ustawiają się pokaźne kolejki, każdy obowiązkowo musi dotknąć świętej skały. Dalej turyści zostawiają tysiące świec w wielkich blaszanych pudełkach osłaniających je przed wiatrem.
Samo Lourdes to miasteczko takie jak wiele innych, nie ma w nim nic szczególnego. Ale przechadzając się co mniej uczęszczanymi zaułkami można spotkać takie na przykład graffiti:
Zupełnym przypadkiem trafiłam też do małego nieba na ziemi, gdzie z otwartymi ramionami przywitali mnie wszyscy święci, czyli muzeum rzeźb:
Na samym początku byłam też w biurze informacji turystycznej, gdzie dostałam mapkę, która umożliwiła mi sprawne poruszanie się okolicy. Rzecz znamienna: gdy zapytałam gdzie można tutaj udać się na ładną wycieczkę w góry, pani odpowiedziała mi, że to niestety nie stąd, musiałabym mieć samochód, bo góry są jeszcze czterdzieści kilometrów dalej. Nie dałam jednak za wygraną i udało mi się wyłudzić informację, że w pobliżu znajduje się Pic du Jer, szczyt z którego rozciągają się piękne widoki. Cóż, dla kogoś kto mieszka niedaleko Pirenejów może faktycznie coś co ma niecałe tysiąc metrów wysokości nie jest uznawane za górę, a co najwyżej lekkie wzniesienie, ja jednak będę się trzymać wersji, że wchodzenie sześćset metrów wzwyż to już górska wycieczka. Jak się okazało na szczyt dojeżdża kolejka, środek transportu preferowany przez znaczną większość turystów, ja jednak nie byłabym sobą, gdybym nie wybrała szlaku pieszego, co zapewniło mi w tym przeludnionym miejscu półtorej godziny samotności. Jedyną osobą, którą tam spotkałam był wbiegający pod górkę znakomicie zakonserwowany dziadek, który wyprzedził mnie w połowie drogi. Kolejny raz spotkałam go po mniej więcej dwudziestu minutach, kiedy zbiegał już z powrotem na dół. Poczułam się trochę nieswojo. Za to na samej górze powitała mnie wspaniała panorama, 360 ° widoków absolutnie przepięknych.
Kiedy spełzłam już z powrotem na miejskie niziny, przyszło mi na myśl, że dobrze byłoby zostać na wieczór, aby zobaczyć odbywającą się tutaj codziennie o 21.00 procesję ze świecami. Jednak resztki zdrowego rozsądku zwyciężyły podpowiadając mi, że po zmroku mój urok osobisty może nie być już tak dobrze widoczny przy łapaniu stopa powrotnego do domu. Zarzuciłam więc ten pomysł jako mogący powodować nieuniknioną, całonocną, jednoosobową pielgrzymkę do Pau, czego wolałam uniknąć i zainstalowałam się grzecznie na wylotówce, by tuż przed zapadnięciem całkowitej ciemności zostać zabraną przez bardzo sympatyczną parę. Oczywiście pod sam akademik :).
No comments:
Post a Comment