Wednesday, October 20, 2010

Dwie godziny we wnętrzu ziemi

W ramach dobrego wykorzystania dnia bez zajęć postanowiłam zrobić sobie jakąś ciekawą wycieczkę po okolicy. Wybór padł na jaskinię Bertharram mieszczącą się niecałe 30 km od Pau, którą swego czasu polecali mi bohaterowie innej przygody - Cristine i Claude. Po szybkim rozważeniu wszystkich dostępnych środków transportu (skradziony rower oraz autobusy i pociągi w strajku), pełna optymizmu zainstalowałam się przy podmiejskim rondzie, by 15 sekund później mknąć w świat pierwszym przejeżdżającym samochodem. Bardzo sympatyczny Charles, na oko w wieku 50+, wracał właśnie do domu usytuowanego niedaleko celu mojej dzisiejszej podróży. Kiedy kilkanaście kilometrów później przyszedł czas rozstania, zostałam zaproszona na kawę do pięknego, dużego domu, gdzie poznałam żonę Charlesa – Maryse, oraz ich młodszą, dziewięcioletnią córeczkę o długim, trudnym i dziwnie brzmiącym imieniu. Starsza pociecha – osiemnastoletnia Sara, nie dotarła do domu uwięziona w Tarbes na skutek strajku pociągów. Gdy kilkanaście minut później skończyła się kawa byłam już zaproszona na obiad z wizją dostarczenia mnie samochodem do jaskini po posiłku. Odrzuciłam koncepcję jakoby w domu czarownicy chciano mnie utuczyć przed spożyciem i chętnie przystałam na tę miłą propozycję, dzięki czemu miałam niepowtarzalną okazję skosztowania tutejszych specjalności: pieczonej kaczki z soczewicą oraz deserowego creme brule. Jedna Sara przy stole została zamieniona na inną i wszyscy byli zadowoleni :). Zgodnie z zapowiedzią zostałam potem bezpiecznie dostarczona do jaskini, a dodatkowo obiecano po mnie wrócić gdy skończę zwiedzanie.

Jaskinia była wspaniała, olbrzymia i piękna, udekorowana przez wszystkie możliwe stala- formy tworzone przez naturę przez miliony lat. Coś absolutnie pięknego. Kilometrową, podziemną i wielopoziomową trasę zwiedza się z przewodnikiem, który całkiem przystępnie opowiada różne ciekawostki. Na najniższym piętrze płynie się sto metrów łódką po rzece, ale rozrywka jest to raczej marna, bo to co hucznie nazwane zostało łódką jest raczej wagonikiem w jej kształcie, który jedzie po szynach położonych kilka centymetrów pod wodą, a sama rzeka nie jest szersza od tego przedziwnego pojazdu. Na koniec wsiada się do wagoników rodem z wesołego miasteczka i wyjeżdża z powrotem na powierzchnię. Ale świadomość, że jest się w miejscu, gdzie czas płynie nieskończenie wolniej, a nad głową jest dziewięćset metrów góry robi wielkie wrażenie. Atmosfera takiego miejsca jest niesamowita.

Gdy wypełzłam już z powrotem na światło dzienne, spotkałam Maryse, która odstawiła mnie pod same drzwi akademika. Dostałam też karteczkę zawierającą wszelkie możliwe rodzaje kontaktu z nią i polecenie telefonowania gdybym kiedykolwiek miała jakiekolwiek problemy czy zmartwienia. Oraz oczywiście zaproszenie na przyszłość :).


No comments:

Post a Comment