Monday, January 31, 2011

Przecudni degeneraci

Ja siedzę już spokojnie w Polsce, a historii mojej wielkiej, zagranicznej przygody należy się przecież jakieś godne zakończenie. Niełatwo będzie je teraz stworzyć, bo przez ostatnie dziesięć dni zdarzyło się bardzo wiele.

Za początek szczęśliwego końca można uznać dzień przyjazdu „przecudnych degeneratów”, czyli Justynki, Darii i Kwadrata. Okazja ta skłoniła mnie nawet do ogarnięcia wspólnej przestrzeni życiowej i zapełnienia lodówki. W środę rano zastałam więc na lotnisku troje uśmiechniętych zwłok zachwycających się palmami (gór niestety nie było widać w ten pochmurny dzień), które były produktem końcowym całodobowej podróży.


Zwłoki z wielką radością oglądając wszystko dookoła, potulnie dały zabrać się do domu i napoić kawą, po czym oświadczyły że chcą zwiedzać. Poszliśmy więc wszyscy skosztować francuskiego, studenckiego życia w uniwerkowej stołówce, a następnie udaliśmy się do centrum poszwendać uroczymi uliczkami Pau. Trafiliśmy na lody, gdzie zostałam rozpoznana jako stały gość i dostałam zniżkę dla najsympatyczniejszego klienta :). Sporo czasu spędziłyśmy też z Justynką zafascynowane spotkanymi na ulicy pozytywkami (ku radości Darii i Kwadrata ilość melodyjek była ograniczona). Wieczór rozpłynął się nam w przytulnym, akademikowym pokoju na degustacji win. 

A to dopiero zwykły początek wszystkich absolutnie niezwykłych historii jakie nas spotkały...

Friday, January 21, 2011

Słońce za śnieg

Obudzona radosnym, kochającym, lestatowym telefonem, pobiegłam na zbiórkę wyjazdową w góry. Jak zwykle pierwsze co spotkałam, to braki organizacyjne, czyli podstawowe dwa pytania: kto jeszcze ma do dyspozycji samochód? (Tu zawsze kilka się znajdzie, ale miejsc i tak będzie brakować). Kto jest mało zmotywowany i chce zrezygnować? (Tu tradycyjnie zapada grobowa cisza, tak się bowiem zaskakująco składa że ludzie, którzy pojawiają się w niedzielę o ósmej rano pod uniwesytetem do mało zmotywowanych jakoś nie chcą należeć).


Po względnie kulturalnym wyproszeniu z wycieczki ośmiu osób udało się zmieścić do trzech pojazdów i wyjechać w góry, które tak jak zwykle były absolutnie przepiękne. Śnieg niestety prawie całkowicie się już ulotnił, ale w górze znalazło się jeszcze kilka białych placków, które dostarczyły okazji do wspaniałej zabawy. Zjazdy indywidualne i grupowe stylem absolutnie dowolnym zabrały nam mnóstwo czasu i energii oraz zapewniły późny, ale za to bardzo szczęśliwy powrót do domu :). Dla mnie to już ostatnia wycieczka organizowana przez uniwerek, z całą pewnością będzie mi ich brakować...



Wednesday, January 19, 2011

Figloraj na wysokości

Sobota rozpoczęła się bardzo wcześnie i w całkowitej ciemności. Obudzona ledwo do połowy podążyłam na miejsce zbiórki, aby razem z uniwerkiem wybrać się na narty, a dookoła mnie, w mroku, gdzieniegdzie snuły się smutne, ludzkie cienie uginające się pod ciężarem dużych smutnych paczek. Dołączyłam zatem do tego milczącego paktu, odebrałam narty z magazynu i znalazłam im ostatni kawałek miejsca a autokarowym bagażniku. Obrazek rodem z horroru nie trwał jednak długo, już po chwili stado smutnych cieni przemieniło się w radosny, wielojęzyczny i kolorowy tłum wypełniający nasz wesoły autobus po brzegi.

Półtorej godziny później dookoła nas zmaterializowały się góry. Nie miałam jeszcze okazji uprawiać sportów zimowych za granicą, ale organizacja stacji narciarskiej zrobiła na mnie duże wrażenie. Z małego miasteczka składającego się z dużej ilości parkingów kolejka wciągnęła nas 900 metrów pod górę, a tam moim oczom ukazał się narciarski raj. Mnóstwo różnych wyciągów i różnych tras, tłumy kolorowo poubieranych ludzi, nie mogłam oprzeć się wrażeniu że znalazłam się w wesołym miasteczku, albo jakiejś formie figloraju dla dorosłych.


Przed południem bardzo sympatyczny francuz usiłował nauczyć mnie prawidłowej techniki poruszania się na nartach. Czy był zadowolony z moich postępów? Nie wiem, ale ja jestem bardzo zadowolona z udzielanych przez niego wskazówek i teraz jeździ mi się znacznie lepiej, o wiele łatwiej i dużo przyjemniej. Chyba o to w tym chodzi :). Po wspólnej przerwie obiadowo-kanapkowej podobieraliśmy się w grupy na podobnym poziomie nieumiejętności i korzystaliśmy już samodzielnie ze wszystkich co łatwiejszych tras aż do godziny siedemnastej, kiedy to uprzedzono nas, że autokar odjedzie nie bacząc ile osób się w nim znajdzie. Wizja wracania do Pau samodzielnie taksówką zmotywowała do zdążenia nawet tak znanego w świecie spóźniacza jak ja :). Wróciłam do mojego królestwa bardzo zmęczona i bardzo szczęśliwa. Mam nadzieję, że w najbliższą sobotę powtórzę tę przygodę, co nie jest jeszcze pewne, bo niestety pogoda była tak piękna, że po południu śnieg topił się w zawrotnym tempie i jeśli w ciągu tygodnia nie będzie nowej dostawy, to marne na to szanse.


Wieczorem natomiast udałam się do sąsiedniego akademika na imprezę niespodziankę – urodziny Lucasa, jednego z moich zaprzyjaźnionych Brazylijczyków. Spędzanie z nimi czasu, szczególnie po nartach, jest wielką przyjemnością, bowiem zdolności do gotowania samych pyszności naród ten ma już chyba we krwi :). Tańce, hulanki i swawole ograniczone były jedynie rozmiarami akademikowej kuchni. A Lucas w prezencie dostał telewizor. Dobrze, jak prawdziwy mężczyzna będzie miał się czym chwalić, kiedy odwiedzą go koleżanki. Kiedy o drugiej w nocy kuchnia przestała wystarczać do kontynuowania własnej destrukcji i impreza przenosiła się do miasta, zdrowy rozsądek skierował mnie do domu, gdzie mogłam choć chwilę odpocząć przed kolejnym dniem w górach.



Friday, January 14, 2011

Niech żyje wolność!

Wczoraj miałam przyjemność zdawać egzamin – marzenie każdego studenta, szczególnie na wygnaniu. Główne pytanie brzmiało: który temat ma pani ochotę zreferować? Wybrałam mój ulubiony, pół godzinki miłej rozmowy i po bólu. Koniec z egzaminami! Znów mogę cieszyć się życiem w pięknych okolicznościach otaczającego mnie ciepłego i przyjaznego świata w Pau :). Z całej tej radości natychmiast pobiegłam zapisać się na uniwerkowe, sobotnie wyjście na narty i naukę jazdy. Oby tylko wskazówki udzielane po francusku nie zaowocowały jakimś wypadkiem...

Dzisiaj również spotkała mnie miła niespodzianka. Umówiłam się z Brazylijczykiem na gotowanie wspólnego obiadu. Jak na prawdziwego macho przystało, Senzano musiał pochwalić się wszelkimi nowymi sprzętami elektronicznymi, jakie ostatnio zainstalował w swoim pokoju, w tym telewizorem, gdzie znalazła się TVP Polonia, która akurat transmitowała koncert Voo Voo i Raz Dwa Trzy :). Zatem spożywanie przywiezionego prosto z Brazylii kuskusa (który w przeciwieństwie do dostępnego w naszym kraju da się w ogóle zjeść) upłynęło w przyjemnej aurze polskiej muzyki, a nasza kultura jest szerzona na cały świat :).

Tuesday, January 11, 2011

Gryps

Przyznam ze wstydem, że ostatnie dni upłynęły mi ściśle naukowo, zatem żadne opisy nowych, fascynujących przeżyć póki co nie pojawią się w „kochanym pamiętniczku”. Ale nawet czytanie podręczników i innych notatek niesie ze sobą poznanie świata i refleksję nad nim, toteż zgłębiając podstawy kryminologii dowiedziałam się że francuskie więzienia dysponują celami jednoosobowymi o powierzchni 9 m2. Od razu poczułam się bardziej swojsko. Autor podręcznika był niezwykle zbulwersowany faktem, że z powodu przeludnienia więzień zdarza się czasem tym małym powierzchniom gościć aż dwie istoty ludzkie! Rzeczywiście, to niedopuszczalne... Co na temat powiedzą w takim razie Justyna, Daria i Kwadrat, którzy przylatują do Pau już za kilka dni? Jedyna nasza nadzieja w łagodnym usposobieniu współlokatorów oraz opuszczaniu lokalu tak często i na tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Ja w każdym razie rezerwuję sobie miejsce do spania na szafce :).

Natomiast w dniu dzisiejszym zdałam kolejny egzamin – prawo handlowe! Choć właściwie „zdałam” to tylko moje głębokie pragnienie, bo mimo iż egzamin był ustny, to nie wiedzieć czemu, jego wyniki zostaną ogłoszone dopiero na początku lutego. W każdym razie mam co do tego dobre przeczucia, odpowiedź szła mi nieźle, a pan profesor był sympatyczny. Jedynie na pytanie sformułowane „o czym mówi ustawa z 1988 roku?” zareagowałam jak każdy normalny człowiek, czyli popatrzyłam na niego jakby spadł z księżyca i zakomunikowałam że w daty się z nim bawić nie będę. Z niecierpliwością czekam na wyniki :).

Thursday, January 6, 2011

Pau sweet Pau

Dwa tygodnie spędzone w naszym pięknym kraju przemknęły niepostrzeżenie, a ja ponownie wylądowałam na samym końcu cywilizowanego świata. Z daleka od bliskich, w wyludnionym jeszcze akademiku, na muzycznej pustyni, z wizją dwóch egzaminów w ciągu najbliższych kilku dni. Chwilowe przygnębienie jest tu zatem jak najbardziej na miejscu, gdy za oknem piękne słońce rozgrzewa Pau do piętnastu stopni, a biedny człowiek nie może nigdzie ruszyć się z pokoju przygnieciony nauką... Ale to już ostatni tydzień, a potem na nowo witajcie przygody :).


Poniedziałkowa podróż powrotna do Pau urozmaicona była tym razem zmianą lotniska w Paryżu. Mając na to pięć godzin pogardziłam prostym autobusem łączącym porty lotnicze, dzięki czemu odwiedziłam moje ulubione miejsce:


Zdolność przemieszczania się po tym pięknym mieście miałam mocno ograniczoną czasem, wyjątkowo złośliwie niesamobieżnym bagażem oraz własnym zmęczeniem po nieprzespanej nocy. Poszwendałam się więc co nieco robiąc zdjęcia i ruszyłam w dalszą podróż. Czekając na samolot spotkałam na lotnisku Teresę i Klaudię, dwie zaprzyjaźnione Niemki, dzięki którym dalsza podróż była już znacznie weselsza. I tak oto rozpoczął się ostatni miesiąc erasmusowej przygody :).

Sunday, December 19, 2010

Start!

Wczorajszą noc aż do czwartej nad ranem dokładnie przebalangowałam z Habibem i Momo. I choć początkowo miałam pewne obawy co do jakości zapowiedzianej imprezy ze względu na tendencje nudziarskie tychże Marokańczyków, to okazało się że potrafią się całkiem nieźle rozkręcić (mimo defektu o podłożu religijnym w postaci niespożywania alkoholu). Do centrum udaliśmy się samochodem, ale z przykrością muszę stwierdzić, że Momo jest najgorszym kierowcą jakiego widziałam w akcji. Jazda do przodu jeszcze jakoś idzie, ale wykręcanie „na siedemnaście” i parkowanie równoległe – historia w trzydziestu czterech odsłonach – mówią same za siebie. Kiedy już udało nam się dotrzeć na miejsce, pierwszą część wieczoru spędziliśmy w Baroco, dyskoteko-pubie prawie eleganckim. Do drinków dodawali wysokiej jakości, modne okulary przeciwsłoneczne, które stały się hitem imprezy i opanowały cały klub. Do tego super energetyczna muzyka latynoamerykańska i absolutnie nieudolne tańce w wykonaniu dwóch starających się niezmiernie Marokańczyków, wystarczyły żeby dobrze się bawić. Nazwy drugiego odwiedzonego przez nas miejsca nie pamiętam, ale była to kolejna krzyżówka pubu i dyskoteki, tym razem już zdecydowanie nieelegancka. Brak opłat za wejście oraz szatnię i stosunkowo tanie drinki ściągnęły tam tak straszliwe tłumy, że w pewnym momencie w ramach tańca można było już tylko nieznacznie poruszać się w pionie. Nic zatem dziwnego, że kiedy koło drugiej zrobiło się luźniej, należało to jeszcze wykorzystać :). Dwa budziki, którym dałam pospać jedynie trzy godziny, spełniły swoją rolę. O 9.00 rano zasuwałam już więc poczciwym marokańskim rzęchem na lotnisko, nie musząc martwić się o nieprzyjeżdżające autobusy i złośliwie spóźniające się taksówki. Dodatkowo Habib i Momo obiecali również odebrać mnie w styczniu, żyć nie umierać :).


Kiedy dotarłam do pięknego, zimowego Paris i spojrzałam na kartę pokładową lotu do Warszawy, zorientowałam się, że z nieznanych mi przyczyn Air France postanowiło wysłać mnie do domu cztery godziny później niż było to przewidziane. Niespecjalnie zdziwiła mnie ta informacja, gdyż nie dalej jak trzy dni temu, Senzano lecący do Brazylii musiał czekać dodatkowo dwanaście godzin na lot w rodzinne strony, gdyż jego miejsce zajęli pasażerowie przesunięci z poprzedniego tygodnia. Spokojnie udałam się zatem do stoiska Air France, gdzie po odczekaniu ponad godziny w bardzo smętnej kolejce dowiedziałam się, że przesunięcie to jest skutkiem zmian rozkładu lotów dokonanych w... lipcu. Po co informować klienta o takich drobnostkach.

Niemniej jednak nie wyprowadziło mnie to z równowagi. W dniu dzisiejszym jestem oazą spokoju nastawioną wyłącznie na oczekiwanie. Olbrzymie kolejki gdzie się tylko da: do oddania bagażu, do zapokładowania się na samolot, do stoiska Air France po przeprosiny, do toalety, po kanapkę i do automatu z kawą – nie robią na mnie dzisiaj żadnego wrażenia. Skoro więc piszę notatkę z zaśnieżonego paryskiego lotniska, a internetu nie uświadczy tutaj człowiek który nie ma zbędnych kilku euro, to jej pojawienie się będzie najlepszym dowodem na to, że dotarłam do domu cała i zdrowa :).

Ciąg dalszy w styczniu. Joyeux Noel!