Tuesday, September 28, 2010

Bon appetit!

Kwestia wyżywienia w obcym miejscu nie jest banalna. Przede wszystkim należy zadbać o to, aby po półrocznym pobycie z dala od domu powrócić w niepogorszonym stanie, wykazując tym samym dużą dozę zaradności oraz troskę o własne zdrowie. Na samym początku nie było to łatwe. Tutejszy uniwerek posiada dwie główne stołówki, gdzie żywią się wszyscy – od sprzątaczek, przez studentów, po wykładowców.

Kraina E
W jednej, Cup de Sud, żywiliśmy się przez pierwszy tydzień, wykorzystując tym samym kupony na darmowe posiłki, jakie zafundowała nam uczelnia. Myśl o tym do tej pory napawa mnie przerażeniem. Wszystkie możliwe potrawy serwowane były w kolorach, których nie powstydziłaby się moda lat osiemdziesiątych. W dzisiejszych czasach trudno nie być przyzwyczajonym do najnowocześniejszych technologii, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi nie ufać fluorescencyjnemu różowi kotleta, ani pure w kolorze kanarka. Jedyną sensowną alternatywą było samodzielne gotowanie w akademikowej kuchni, gdzie odkryłam aż dwie niedziałające kuchenki elektryczne i jedną mikrofalówkę bez opiekacza, która znakomicie zastępuje czajnik i służy do gotowania wody na herbatę. Zgroza...

Kolejki po horyzont
Druga stołówka studencka – la Vague – okazała się znacznie lepsza. Za 3 euro można sobie wybrać całkiem smaczny i duży zestaw obiadowy w normalnym kolorze. Z wyborem menu nie trzeba się spieszyć, średni czas oczekiwania w kolejce obiadowej oceniam na około 20 minut. Ale na ogonki w uniwersyteckim miasteczku nie ma co narzekać, przeważnie są sympatyczne i rozwijające językowo.
Akademikowa kuchnia również zyskała moją sympatię, kiedy okazało się że kuchenki działają. Trzeba tylko raz na trzy minuty przycisnąć magiczny guzik na drugim końcu pomieszczenia, żeby je włączyć. Czego to Francuzi nie wymyślą, żeby studenci nie zrobili sobie krzywdy :).
Jeśli zaś chodzi o inne wspaniałe francuskie przysmaki, to najlepszą rzeczą jaką można tutaj uświadczyć są wszelkie owoce. Najpyszniejsze są czarne figi, które do tej pory niestety zdążyły się już skończyć, ale pozostają jeszcze super słodkie melony i brzoskwinie. Co do wyrobów cukierniczych, to całe miasteczko pełne jest brasserie-patiserie z górami wszelkich wyrobów z ciasta francuskiego, którego zresztą wielką fanką nie jestem. Zupełnie wystarczają mi świeże bagietki z Leclerca. Oczywiście z francuskimi serkami, których jest tutaj olbrzymi wybór. Wreszcie znalazłam się w nabiałowym raju :).
Biedne żaby i ślimaki pozostawiam w spokoju. Posiadanie beretu to za mało, żeby zacząć rozpatrywać je w kategorii jedzenia.

Sunday, September 26, 2010

Życie jest piękne





Wczorajszy wieczór należy do wspaniale przebalowanych, a wszystko za sprawą Marty i jej współlokatorów, Hiszpanów którzy zorganizowali u siebie wielką imprezę. W całkiem sporym domu, którego całkowicie jawnie wszyscy im zazdrościmy, niedaleko uniwerku, pomieściło się około 50 osób, dwa króliki i trzy kury, a także góry pysznego jedzenia i przeróżnych napojów. Komunikacja werbalna do wyboru w pięciu różnych językach (oczywiście i na szczęście polski się do nich nie zaliczał), komunikacja niewerabalno-taneczna bez podziałów. Mam powody do dumy, po dłuższej rozmowie rodowite żabojady powiedziały mi, że bardzo dobrze mówię po francusku :). W piwnicy znalazła się perkusja, którą po kolei dzielnie eksploatowaliśmy, aż do czasu gdy do drzwi zapukali sfrustrowani sąsiedzi. Przerzuciliśmy się więc potem na gitarę. Naprawdę piękny jest widok, gdzie kilkanaście osób słucha z pełną uwagą Francuza śpiewającego o miłości, Anglika grającego własne kompozycje, Hiszpanki i jej gorących rytmów oraz Sary, której i tak nikt nie rozumie, ale wszystkim się podoba, bo znacząco zwiększa egzotykę sytuacji :).



Dzisiaj natomiast pierwsza uniwersytecka wycieczka w góry, w ramach wybranych przeze mnie zajęć sportowych. Poza mną na taką przyjemność skusiło się jeszcze 25 osób, poza „starymi” znajomymi miałam okazję poznać zupełnie nowych ludzi, w tym Amerykanów, którzy jak się okazało stanowią tutaj całkiem liczna grupę. Spacerowaliśmy cały dzień wokół pięciu pięknych jezior, położonych coraz to wyżej, w kraterze prehistorycznego wulkanu, którego główny komin, Pic du Midi d'Osseau, jest obecnie wizytówką Pau, w związku z czym znajduje się na większości pocztówek. Kto był w Pirenejach, ten wie jakie są piękne i jak ogromne robią wrażenie. Kto nie miał takiej przyjemności, musi zadowolić się zdjęciami, bo obawiam się, że nie jestem w stanie tego opisać. A po drodze spotkaliśmy dzikie konie. Wycieczka była wspaniała :).






Saturday, September 25, 2010

Upadek cywilizacji

No i niestety nie zdążyłam nacieszyć się moim świeżo naprawionym rowerem. Francja nie jest tak cywilizowanym krajem jak mogło się wydawać... Kiedy wieczorem siedziałam na uczelni korzystając z dobrodziejstwa internetu i wróciłam do rowerowego parkingu, mój przyjaciel zniknął. A wraz z nim wiara w bezpieczeństwo tego kraju. Mimo całego mojego optymizmu, nie przypuszczam, żeby mógł się odnaleźć. Wieczorna impreza na mieście i zwiedzanie nowych klubów poprawiło nastrój tylko na krótka chwilę, dziś rano powróciła świadomość smutnej, niemobilnej egzystencji. Nie wyobrażam sobie pełni życia w Pau bez dwóch kółek. Chociaż oczywiście fakt posiadania dwóch nóg zawsze pozostanie najcenniejszy. Jak to dobrze, że zdążyłam naprawić mój świętej pamięci rower, dzięki temu ktoś teraz może się nim cieszyć.

Friday, September 24, 2010

Szczęście w rowerowym nieszczęściu

Wczorajsze wykłady zaczynały się o 10.20, więc mimo ciekawego rozwoju ostatniej imprezy dotarłam na nie świeża, wyspana i pełna zapału do nauki. Kolejny nowy przedmiot – prawo pracy. Pani wykładowczyni wygląda jak część natury nieożywionej. Gdyby nie fakt, że się porusza, z całą pewnością pomyliłabym ją ze stuletnim, karłowatym drzewkiem o dziwacznie powykręcanych gałązkach, a tak bardziej przypomina gnoma, albo inne niezbyt urodziwe, baśniowe stworzenie. Sprawia przy tym oczywiście wrażenie bardzo sympatycznej i doskonale wykształconej. Trudno żeby było inaczej, przy takiej aparycji trzeba mieć coś w zamian, żeby dożyć kolejnego stulecia. Ustawiła sobie mikrofon, który przy niej nagle urósł do niesłychanych rozmiarów, po czym i tak go nie włączyła i zaczęła opowiadać o prawie pracy bardzo monotonnym głosem, nawet nie usiłując wzbudzić w studentach cienia nadziei, że przedmiot może być choć odrobinę interesujący. Poinformowała nas jedynie że jest ważny. Non, merci. Podjęcie decyzji czy będę uczestniczyć w tej katastrofie pedagogicznej zajęło mi dziesięć minut, potem już tylko należało poczekać kolejne pięćdziesiąt do przerwy.


Dzisiaj natomiast wyruszyłam na miasto z silnym postanowieniem zakończenia historii naprawy roweru. Zamierzałam zrobić to już wczoraj, ale sklep, który miałam odwiedzić był zamknięty, więc zostawiłam przyjaciela na noc w centrum, żeby dzisiaj go odebrać i zaprowadzić do weterynarza. Ta noc z całą pewnością była dla niego traumatycznym przeżyciem... Nie mógł mi co prawda o tym opowiedzieć, ale poznałam od razu po przekrzywionej smutno kierownicy, wykręconym siodełku i wygiętym kole. Linka którą był przypięty została złamana, za to rower stał, co do centymetra, w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłam. Ta niewytłumaczalna przemoc na długo odmieni mój środek transportu oraz zapewne moje finanse...


Dalsza część historii jest już znacznie szczęśliwsza. Kiedy stałam pochylona nad ukochanym wrakiem, a no mojej twarzy malował się obraz całkowitego braku zrozumienia dla konstrukcji tego świata oraz budowy rowerów, szybko znalazło się dwóch sympatycznych Francuzów, którzy chcieli mi pomóc. Jeden poszedł ze mną do pobliskiego go sportu, gdzie kupiłam oponę i dętkę, a drugi skoczył do domu po niezbędne narzędzia. Pół godziny później mogłam już spokojnie odjechać do domu. Bycie ładną Polką ma swoje wielkie zalety :).

Thursday, September 23, 2010

Niezidentyfikowany obiekt gadający

Wczoraj zdarzyła się rzecz , na którą bardzo czekałam. Do tutejszej galaktyki przybył polski układ językowy. Składa się z trzech osób: Kamila, który razem ze mną będzie zgłębiał zaklęcia prawnicze oraz Magdy, jego dziewczyny i Przemka, którzy jeszcze przez kilka dni cieszą się wakacjami w słonecznym Pau i gnieżdżą we trójkę w pokoju identycznym jak mój. Odwiedzili mnie wczoraj po południu, po tym jak odebrali mój list powitalny, który wrzuciłam im do skrzynki kilka dni wcześniej. Plotka – dobra rzecz. W erasmusowym eterze rozchodzi się z prędkością światła. Cała trójka super sympatyczna, spędziliśmy razem popołudnie, pomogłam im założyć uczelniane konto internetowe, żeby mogli korzystać do woli z dobrodziejstwa sieci i uciekłam na zajęcia.

Bardzo ciekawe zajęcia, bo wczoraj odbył się wykład, na który czekałam z największą nadzieją, jedyny który koresponduje tutaj z moimi zainteresowaniami prawniczymi: kryminologia. Nie zawiodłam się. Zajęcia z czwartego roku, czyli pierwszego magisterskiego. Różnica w traktowaniu studentów na licencjacie i magisterce jest ogromna. Ci pierwsi, to tylko anonimowa masa, która ma się nauczyć całkowicie odtwórczo, najlepiej za dużo nie odzywać i zdać. Zupełnie jak u nas podczas całego toku studiów. Za to wykłady dla przyszłych magistrów są zupełnie inne. Studenci aktywnie uczestniczą w zajęciach, mają myśleć kreatywnie, a przy tym nie zamykać się na różne punkty widzenia, ale dostrzegać wiele możliwości podejścia do zagadnień. Nie ma żadnej złej odpowiedzi, jeśli umie się ją uzasadnić. Dodatkowo wykładowczyni mówi bardzo wyraźnie i przystępnie.
Statystyki dla kryminologii:
Stopień zrozumienia treści: 100%
Umiejętność zanotowania: 90%
Umiejętność opowiedzenia tematu własnymi, +/- składnymi zdaniami: 60%

Szalony wieczór z Magdą, Kamilem i Przemkiem rozpoczął się kulturalnym przedakademikowym piknikiem, opierającym się głównie na degustacji wina. Następnie czekając na jeden z ostatnich autobusów złapaliśmy stopa do centrum miasta. Zabrało nas dwóch Francuzów, więc gnietliśmy się radośnie we czwórkę na tylnym siedzeniu i zostaliśmy porzuceni pod samymi drzwiami pubu, do którego chcieliśmy dotrzeć. Tam jak zwykle spotkaliśmy mnóstwo innych Erasmusów i nie tylko. Spontanicznie przyłączyliśmy się do śpiewających Francuzów, którzy z przyjemnością gadali z nami o wszystkich głupotach tego świata, bardzo ucieszeni że chcemy nauczyć się ich języka i zgodnie z prawdą przekonani, że potrzebujemy dużo praktyki. Jak to zwykle bywa dla dobrze rozwijających się imprez, pub zamknęli o wiele za wcześnie, więc wielką międzynarodową grupą poszliśmy szukać innego miejsca. Trafiliśmy do małego, całkiem fajnego i bardzo tanecznego klubu, gdzie przy rockowo-popowej muzyce, w wielkim ścisku i zaduchu, hasaliśmy do piątej nad ranem. Życie w Pau jest piękne :).




Wednesday, September 22, 2010

Przyziemne radości

Kolejny dzień zajęć, kolejne przedmioty. Wczoraj szczęśliwie udało mi się zamienić zobowiązania na doktryny polityczne, czym sama siebie zaskoczyłam. Nie uważam żeby przedmiot wykładu był szczególnie interesujący, ale przekonał mnie temperament wykładowcy, który z całą pewnością nie ma w zwyczaju nigdzie się spieszyć. W normalnych okolicznościach zapewne uznałabym taki sposób prowadzenia zajęć za skrajnie zanudzający, ale w panujących tu warunkach ekstremalnych doktryny są darem losu.

Wczoraj wieczorem mieliśmy też pierwsze zajęcia z jogi. Po dwugodzinnym seansie każda część mojego ciała była tak doskonale zrelaksowana, że absolutnie nie myślę już zamieniać tego na żaden inny pospolity sport. Pan Jogin prowadzący to postać niezwykła. Kiedy go zobaczyłam, nawet nie musiałam pytać, czy trafiłam do dobrej sali. Joga jest całym jego życiem i całe jego życie jest jogą. I choć zajęcia podobają mi się bardzo, to prowadzącego traktuję raczej jako ciekawostkę przyrodniczą, bez wątpienia godną podziwu, ale niekoniecznie naśladowania. Mój uwznioślający rozwój duchowy musi nieco poczekać, póki co jestem zbyt zajęta bardziej przyziemnymi radościami tego świata.

A do bardziej przyziemnych radości z całą pewnością można zaliczyć to, co spotkało mnie późnym wieczorem. Kiedy przechadzałam się między akademikami, pierwszy raz odkąd tu jestem usłyszałam gitarę. Zafascynowana podążyłam za dźwiękami i tak oto znalazłam się na plenerowej imprezie pod własnym wydziałem w towarzystwie najprawdziwszych Francuzów! Po trzech tygodniach pobytu w Pau, wreszcie poznałam jakichś tubylców. Kto zna nasze sławne imprezy w politechnicznej piaskownicy, ten z łatwością wyobrazi sobie jak spędziłam wczorajszy wieczór :). Ludzie okazali się bardzo sympatyczni, dostałam jedną z trzech gitar i graliśmy, śpiewaliśmy i tańczyliśmy do 3.00 nad ranem. To jest właśnie to, czego mi tutaj brakowało najbardziej :).

Monday, September 20, 2010

Dobre złego początki

Za mną pierwszy dzień zajęć na wydziale. Odwiedziłam dwa wykłady: prawo gospodarcze i prawo zobowiązań. Pierwszy niezbyt ciekawy, ale to jedyny sensowny przedmiot, którego nie będę musiała zdawać w Polsce po powrocie, więc kierując się zdrowym rozsądkiem, trzeba iść tym śladem. Drugi wykład natomiast, to nic innego jak kontynuacja zdanego przeze mnie 20 godzin przed wylotem prawa cywilnego. Wciąż jeszcze odczuwam silny wstręt do tego przedmiotu. Muszę znaleźć coś w zamian.

Wykładowcy są tutaj zaskakująco młodzi, prawie wszyscy około czterdziestki. Mają dużo energii i widać, że są pasjonatami swoich dziedzin, co objawia się bardzo szybkim mówieniem, kiedy dotrą do najciekawszego zagadnienia, nierzadkim pochrząkiwaniem do mikrofonu oraz sporadycznym opluciem stolika. Poza tym jednym małym szczegółem, że zajęcia są prowadzone w obcym języku, to sposobem organizacji bardzo przypominają te które funduje nam UŁ. Natomiast francuscy studenci notują zupełnie inaczej niż my. Pomijając margines, który zwiedza świat przez internet w czasie wykładu, znaczna większość z wielkim zapałem i wywieszonym językiem robi wszystko by skrupulatnie zapisać każde słowo spijane z ust wykładowcy. Obserwacje poczynione jeszcze w naszym kraju każą mi zachować dystans do takich notatek, gdyż potem często okazuje się, że brak w nich ładu, składu i nijak nie można dojść do tego, co autor miał na myśli. Zapewne dlatego, że w czasie tworzenia swego dzieła autor wyjątkowo niewiele myślał. Niemniej znajomość z jakimś francuskim kujonem może okazać się bardzo cenna i nie należy zaniedbywać tematu. Większość cudzych notatek będzie lepsza od moich.

Współczynniki mojej dzisiejszej aktywności na zajęciach:
Stopień zrozumienia treści: 95%
Umiejętność zanotowania: 75%
Umiejętność opowiedzenia tematu własnymi, +/- składnymi zdaniami: 45%

Nauka języka prawniczego jest prawie jak nauka obcego języka. To czym teraz się zajmuję, to nauka języka obcego w innym obcym języku. Jak na pierwszy dzień uznaję to za całkiem niezły wynik :).

Po południu natomiast już tylko same przyjemności: dwie godziny wspinaczki w ramach zajęć sportowych. Tutejsza, olbrzymia w każdą stronę, ścianka robi duże wrażenie na kimś, kto do tej pory widział tylko manufakturową Stratosferę i nie przypuszczam, żebym kiedykolwiek wykorzystała płynące z tego możliwości. Zanim każdy uczestnik nie przejdzie kursu asekuracji, nie wolno nam się wspinać wyżej niż na półtora metra. Nie ma to większego znaczenia, i tak umęczyliśmy się wszyscy nieprawdopodobnie. Jest radość :).


Saturday, September 18, 2010

Nie ma rzeczy niemożliwych



Dzień pełen przygód rozpoczął się całkiem niewinnie. Kiedy obudziłam się niewiele przed południem, z zadowoleniem stwierdziłam, że pora deszczowa ustała i świeci piękne słońce. Szybko więc sięgnęłam do moich przewodników, wynalazłam sympatyczne jeziorko około 25 km od Pau, spakowałam plecak i razem z rowerem wyruszyliśmy w świat. Droga była ładna, ku mej radości w większości płaska, a czasem spomiędzy stumilowych pól kukurydzy dwa razy wyższej ode mnie wyglądały Pireneje. Samo jezioro okazało się niestety sztucznym zbiornikiem wodnym, gdzie z każdej strony obowiązywał zakaz kąpieli, ale z przyjemnością powylegiwałam się na słonecznym brzegu czytając książkę i doskonaląc mój francuski.

I kiedy objeżdżałam jezioro dookoła z zamiarem powrotu do Pau i byłam w możliwie najdalej położonym punkcie mojej wycieczki, zdechło tylne koło. Niby asfalt prosty, droga elegancka, a jednak bezczelna dziura, wielka jak pól Europy, śmieje mi się prosto w twarz! Do domu trzydzieści kilometrów, godzina niewczesna, a w portfelu dwa euro... Uznałam, że najlepszym rozwiązaniem będzie dociągnąć tę nieszczęsną dziurę do drogi krajowej, tam zostawić w jakimś bezpiecznym miejscu, pojechać do Pau autobusem lub stopem, a następnego dnia wrócić rano z nastawieniem na daleki spacer.

Jednak po dłuższym czasie, kiedy już docierałam do miejsca, gdzie zamierzałam porzucić przyjaciela, udało mi się zatrzymać małą ciężaróweczkę, która podwiozła mnie razem z rowerem jakieś osiem kilometrów. Pod wpływem radosnego nastroju, spowodowanego nagłym przybliżeniem się do domu, spontanicznie zmodyfikowałam wcześniejszy plan działania, stwierdzając że dwadzieścia kilometrów drogi prostej jak strzała, to ostatecznie tylko kwestia czasu.

Dwie godziny później, po obejrzeniu pięknego zachodu słońca, miałam już na ten temat nieco odmienne zdanie. Uznałam, że od tego momentu priorytetem będzie konwulsyjne machanie na wszelkie samochody posiadające wnętrze dające nadzieję na pomieszczenie roweru. Zadanie niełatwe, aż do dzisiaj zupełnie nie zwracałam uwagi na to, jak niewiele takich pojazdów można uświadczyć na drodze w sobotnie wieczory... Ale ma się ten urok! Bardzo sympatyczny Francuz podwiózł mnie swoją mini ciężarówką pod same drzwi akademika.

Głupi ma szczęście? Złego diabli nie biorą? Bogowie chronią szaleńców? W tej kombinacji znanych ludowych mądrości nigdy nie może przytrafić mi się nic złego :).


Friday, September 17, 2010

W czasie deszczu dzieci się nudzą

Dwa ostatnie dni upłynęły pod znakiem deszczu. Wszystkie tutejsze palmy były konsekwentnie podlewane przez 48 godzin, co nie sprzyjało zwiedzaniu okolicy ani wyjściom innym niż konieczne. Większość wycieczek zasadniczo ograniczała się do zdobycia wspólnej kuchni i powrotu w chwale. Ale to już w zupełności wystarczyło, żeby było ciekawie. Wczoraj wieczorem miałam okazję uczestniczyć w spontanicznie zorganizowanej wspólnej kolacji i pierwszy raz w życiu spróbować sławnego francuskiego przysmaku, fondue. Jako amatorka wszelkich serów muszę przyznać, że jest danie jest bardzo smaczne, zdrowy rozsądek każe jednak dodać, że wciąż jest to tylko kupa roztopionego żółtego sera z bułką, przyrządzona w niebanalny sposób, który nakazuje gromadzenie kolejnego rzadko używanego żelastwa w domu. Najlepiej się załapać, gdy ktoś inny częstuje :).


Wednesday, September 15, 2010

Tour de France



Moja przyjaźń z rowerem została dzisiaj ostatecznie potwierdzona przez wielogodzinną, harmonijną współpracę bez żadnych zgrzytów. Przy pomocy mapy oraz przewodnika stworzyłam na potrzeby dzisiejszego pięknego dnia ciekawą wycieczkę, w połowie rowerową, a w połowie pieszą. Ale najlepsze rzeczy oczywiście zawsze spotykają mnie przypadkiem, więc zupełnie bez zastanowienia wjechałam na pierwszą z brzegu drogę, która mniej więcej prowadziła w dobrym kierunku i tym sposobem znalazłam się na najpiękniejszej ścieżce widokowej w okolicy. Do tej pory jeszcze nie jeździłam na rowerze po górach, a co najwyżej po Parku Krajobrazowym Wzniesień Łódzkich, dlatego nie całkiem byłam przygotowana kondycyjnie, ani psychicznie na 15 km drogi wyłącznie pod górę, ale nie ma rzeczy niemożliwych, wszystko to tylko kwestia czasu.

Kiedy znalazłam się już w miejscu gdzie planowałam zostawić rower, by dalej ruszyć szlakiem pieszo, spotkałam miłego, starszego tubylca, z którym zaczęłam rozmawiać. Po dłuższej chwili zaprosił mnie do siebie, gdzie razem z żoną poczęstowali mnie sokiem. Po parze sympatycznych staruszków w maleńkiej miejscowości na południu Francji raczej spodziewałam się jakiejś miłej działeczki z niewielkim ogródkiem, gdzie uprawiają kwiatki i pomidorki, a znalazłam się w pięknej, dużej willi z basenem, gdzie dookoła olbrzymi teren na stoku pagórka zajmowały winnice. Razem rozłożyliśmy mapy, a Cristiane i Claude opowiadali mi co ciekawego mogę jeszcze zobaczyć w dalszej i bliższej okolicy. Tym sposobem doszło mi kolejne sto pomysłów, chyba powinnam już zacząć myśleć jakby tu przedłużyć mój pobyt w Pau na najbliższe trzy lata, żeby zrealizować wszystko, co bym chciała :). W końcu udało mi się zostawić u nich rower i wyruszyć  szlakiem na daleki, leśny, lekko pagórkowaty spacer z ładnymi widokami, z którego wróciłam zmęczona do granic możliwości, gdyż dzisiejszego upału z całą pewnością nie powstydziłaby się nawet Afryka. Droga powrotna do Pau, którą w pierwszą stronę  pokonywałam z wielkim mozołem przez dwie godziny, przemknęła mi przed oczami  w dwadzieścia minut. Uważam, że takie ukształtowanie terenu na rower nie jest normalne. Chyba potrzebuję jeszcze co najmniej paru wycieczek zanim się do tego przyzwyczaję. A w willi z basenem oczywiście zawsze jestem mile widziana, choć jedynie do końca listopada, bo potem Cristiane i Claude przeprowadzają się do Lille, na północy Francji, mam zatem dwa miesiące, żeby ich odwiedzić :).



A w czasie dzisiejszej wycieczki spotkałam mnóstwo takich oto sympatycznych jeżyków, które wylegiwały się na drodze:




Tuesday, September 14, 2010

Rower to jest świat!

Zajęcia językowe już się zakończyły, a prawnicze jeszcze nie wystartowały, czyli przede mną cały wolny tydzień. Oczywiście nie brakuje mi pomysłów jak zagospodarować te kilka dni. Aby móc w pełni realizować marzenia o zwiedzaniu dalszych okolic Pau, rozpoczęłam od odwiedzenia sklepu z używanymi gratami, aby wybrać dla siebie odpowiedni środek transportu. Akcja zakończyła się sukcesem, kupiłam bardzo fajny górski rower wyprawowy, który poza rozpadającym się, trzeszczącym siodełkiem, zasadniczo wszystko ma na swoim miejscu i działa doskonale. Nie było to łatwe, zanim podjęłam decyzję, wypróbowałam chyba dziesięć innych rowerów. Kiedy robiłam dziesiąte kółko testując kolejny pojazd, mijani przeze mnie wielokrotnie ludzie siedzący w kawiarenkach machali do mnie przyjaźnie :). Już zaczynam żałować, że nie mogę zabrać dzisiejszego nabytku razem ze mną do Polski, jest o niebo lepszy od mojej łódzkiej, starej zebry, która powoli i zasłużenie zaczyna wyciągać kopyta...

A teraz uwaga, uwaga, informacja dla fanów berecika! Widziałam dzisiaj wychodzących z uczelni dwóch Francuzów w beretach, dokładnie takich jak mój! Jedyne co przyszło mi do głowy, to: ale wariaci... muszę ich poznać :). Ale poszli szybko nie podejrzewając we mnie bratniej duszy. Jak dalece jest zatem możliwe, że wszyscy tutaj posiadają berety, tylko w nich nie chodzą? Zima pokaże.

Bardziej francusko już się chyba nie da :).

Monday, September 13, 2010

Frabsurdy i bzdufry

Kiedy natykamy się u nas na niewielkie sprzeczności (przeważnie natury administracyjno-prawniczej) przeważnie mówimy, że takie rzeczy są możliwe tylko w Polsce. Posłuchajcie zatem historii o prawdziwym szaleństwie, którego doświadczam regularnie od pierwszych chwil pobytu we Francji.

Na polskim lotnisku przeszłam przez wszystkie bramki szybko i sprawnie, pobiegłam do samolotu i szczęśliwie wyleciałam. Natomiast w Paryżu nie było już tak prosto, czułam się jak terrorystka przechodząc wielokrotnie przez bramki, które na mój widok nie chciały się uciszyć. Ostatecznie zdjęłam buty, wypolerowałam ładnie lotniskową podłogę czystymi skarpetkami i już mogłam wyruszyć na spotkanie kolejnej przygody, która czekała dwa metry dalej.

Wystąpiłam w charakterze adwokata i wygrałam moją pierwszą sprawę. Oskarżony – dżem malinowy roboty mojego taty – ukrywał się w plecaku i według panów celników chciał nielegalnie wsiąść na pokład samolotu. Próbowano go zatrzymać, ale zrobiłam wszystko co w mojej mocy, aby nie dopuścić do takiej dyskryminacji. Sprawa nie była łatwa, musiałam wystosować przekonującą mowę obrończą w obcym języku. Wyrok: niewinny! Chyba powinnam umieścić to w moim CV.

Już od pierwszego dnia pobytu w Pau dziwiliśmy się wszyscy, dlaczego nigdzie przy ulicach nie ma tu koszy na śmieci. Oczywiście mimo to wszędzie jest bardzo czysto, ale noszenie ze sobą całodniowej kolekcji odpadków do akademikowego pojemnika bywa naprawdę uciążliwe.  Sprawa okazała się poważniejsza niż ktokolwiek mógł przypuszczać, chodzi bowiem o bezpieczeństwo publiczne: w koszu może być bomba! Od razu lepiej chodzi mi się po mieście z torbą pełną śmieci, kiedy wiem, że tylko dzięki temu mogę żyć spokojnie.

Konieczność oddania dowodu do skserowania przy kupnie telefonu na kartę jest niezaprzeczalna i nawet nie zamierzam szerzej tego komentować.

Wszystkie uniwersyteckie budynki wyglądają od środka jak obdrapane betonowe bunkry? Nic nie dzieje się bez powodu. Jak się okazało, jeszcze niedawno ściany były obłożone drewnem, które bardzo spokojnie mieszkało tam sobie przez ostatnie trzydzieści lat, do czasu gdy ktoś mądry odkrył, że jest to materiał łatwopalny i w ramach przeciwdziałania potencjalnym pożarom nakazał wszystko zdemontować. Oczywiście nikt nie ma jeszcze wizji, co można by zorganizować w zamian. Najważniejsze to stworzyć przyjazne warunki do nauki.

Saturday, September 11, 2010

Niczym rusałka


Mój wybitny talent do bycia zaskakiwaną dzisiaj przekroczył wszelkie granice. Kiedy zapytano mnie jaki sport wybieram w ramach sobotnich zajęć, niewielka jest różnica w wymowie pomiędzy słowami canoeing, a canyoning. A w rzeczywistości jest ogromna. Zatem kiedy poszłam rano na miejsce zbiórki, przekonana że będę spokojnie pływać cały dzień kajakiem i zobaczyłam moje nazwisko na liście pod tym drugim sportem, moje zaskoczenie było ogromne. Po przeprowadzeniu szybkiego wywiadu dowiedziałam  się, że canyoning jest sportem ekstremalnym, który w skrócie polega na schodzeniu wysokogórskim strumieniem. Zatem jak się okazało, zupełnie przypadkowo miałam okazję zdobycia nowych doświadczeń, a były naprawdę genialne :).

Nasza grupa liczyła 14 osób oraz czterech instruktorów. Pierwszą godzinę spędziliśmy w magazynie, dobierając dla siebie odpowiedni sprzęt, dostaliśmy piankowe uniformy, które zakrywały nas od stóp do głów, uprzęże i kaski. Drugą godzinę podróżowaliśmy autobusem do serca Pirenejów, maleńkimi ścieżynkami, aż do wysoko położonego parkingu w górskim, dzikim lesie. Tu zaczęła się prawdziwa przygoda. Najpierw 40 minut szliśmy pod górę, aż dotarliśmy do miejsca wodowania, czyli po prostu w dogodnym miejscu wskoczyliśmy do lodowatego strumienia. Piankowe kostiumy są naprawdę genialnym wynalazkiem, bez nich prawdopodobnie nie wytrzymałabym tam nawet 5 minut, a co dopiero 5 godzin! Zadanie nie było łatwe, na zmianę trzeba było pływać, brodzić, chodzić, przemykać się między wielkimi głazami a przy tym w wielu miejscach pilnować, żeby nie zostać porwanym przez nurt i roztrzaskanym na skałach. Było sporo wspinaczki oraz zjazdów na linach, czasem loty na długich, wyżłobionych w skałach przez wodę zjeżdżalniach. Krótkie momenty zawahania pojawiały się kiedy trzeba było skakać razem z kilkumetrowymi wodospadami. Zabawa genialna! Na szczęście mieliśmy w swojej grupie Sama, Australijczyka, który jako jedyny posiada wodoodporny aparat, inaczej nie byłoby szansy na żadne zdjęcia z tej przygody.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze całą grupą w małej, turystycznej miejscowości, na piwo z widokiem na góry, co było bardzo miłym zakończeniem dnia po wspólnym wysiłku. Muszę koniecznie dowiedzieć się czy ten sport jest praktykowany również w Polsce. Przypuszczam, że nie dysponujemy takimi strumieniami jak w Pirenejach, ale chciałabym to powtórzyć, chociażby w mniejszym zakresie. Jestem cała strasznie poobijana i potłuczona, ale tym bardziej szczęśliwa. Canyoning jest kolejną rozrywką z cyklu „Sara poleca” :).




Friday, September 10, 2010

Gdzie nie mieszkają nudzimisie

Wczorajszy wieczór nie zapowiadał się w żaden specjalny sposób, po tylu wrażeniach nikt specjalnie nie miał siły na zabawę. Jednak zostałam zaproszona na urodziny Claudii, kolejnej pięknej blond Niemki, do sąsiedniego akademika. Siedzieliśmy sobie w kilkanaście osób na niedużym balkonie, na który trzeba było wychodzić przez okno (najwyraźniej architekt nie był zwolennikiem utylitaryzmu) i po prostu gadaliśmy. To była najcichsza impreza, na jakiej do tej pory byłam w Pau, ale zaryzykuję stwierdzenie, że jednocześnie najlepsza. Po raz pierwszy od przyjazdu czułam się jakbym siedziała w gronie dobrych znajomych, a nie zupełnie obcych ludzi, z którymi należy nawiązać kontakt żeby ćwiczyć język i żeby nie spędzić najbliższych miesięcy samotnie w 9 m2, choćby były nawet zagospodarowane najlepiej na świecie. Przestaliśmy gadać o studiach, zajęciach i o tym kto gdzie mieszka, zapamiętaliśmy własne imiona i razem śmialiśmy się z opowiadanych historii. Jestem tutaj niecałe dwa tygodnie, a już zaczynam przypuszczać, że za kilka miesięcy bardzo smutno będzie stąd wyjeżdżać...

Natomiast dzisiaj mieliśmy cały dzień ostatnie już zajęcia z francuskiego w ramach tygodnia integracyjnego. Ogłosili wyniki testów, jestem w grupie B2, czyli dokładnie takiej jak się spodziewałam po własnych umiejętnościach, jedyny problem polega na tym, że będę mieć zajęcia w piątki wieczorem do 19.00, a chciałam w tym czasie chodzić na salsę w ramach uniwerkowego wfu. Wiem, że nie można zawsze mieć wszystkiego, ale niestety całkowicie świadomie zaliczam się do osób, które nie maja w zwyczaju rezygnować z tego co lubią. Gdy jakoś udało mi się wstępnie z tym pogodzić, zamiast salsy wybrałam jogę (którą może zmienię jeszcze na kajaki), obok wspinaczki na ściance (dla bardziej wtajemniczonych przewidzieli wspinaczkę w plenerze) i wycieczek pieszych w góry. Zdecydowanie się na sporty nie było proste, bo z bardzo długiej listy zawierającej wszystkie aktywności, jakie tylko można sobie wymarzyć, trzeba wybrać maksymalnie trzy. Poza tymi które będę praktykować równie zachęcające zdawały się wszelkie rodzaje tańca, surfing, wycieczki po lodowcach oraz narty, ale uświadomiono mnie że te ostatnie dotyczą drugiego semestru, bo wtedy trochę łatwiej o dostawę śniegu. Z całą pewnością nie można się tutaj nudzić.

Thursday, September 9, 2010

Cała naprzód!

Wczorajszy wieczór należał do tych, które rozwijają się w sposób nieprzewidywalny i całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie od umówionego z Anglikami wyjścia do klubu w centrum miasta. Czekając aż wszyscy się zbiorą usiedliśmy przed akademikiem, a gdzieś w międzyczasie pojawił się przy nas kocyk i kanapki. Kiedy już zorientowaliśmy się, że zaskoczył nas piknik, nie pozostawało do wyboru nic innego jak otworzyć wino. Oczywiście tylko jedno, gdyż zaraz chcieliśmy wyjść klubu. Ciągle pojawiał się ktoś nowy, rozmowa płynęła, a czas mijał... Kiedy została opróżniona szósta butelka złośliwy deszcz przepędził nas z trawnika do kuchni, gdzie znalazła się muzyka oraz pełna lodówka. Zatem nie można było oprzeć się pokusie otwarcia wina, ale tylko jednego, wszak rano trzeba było iść na zajęcia. Zatem kiedy około północy skończyła się kolejna butelka, doszliśmy do sennego porozumienia, że dla własnego dobra, należy rozpierzchnąć się w kierunku łóżek. Była to decyzja degustująco wręcz rozważna. Dzięki mej niezwykłej kondycji, zdążyłam dojść aż na pierwsze piętro, zanim spotkałam schodzącą z góry, wielonarodową gromadę całkiem żywych jeszcze osób, które jednogłośnie stwierdziły, że absolutnie nie mogą wybrać się na miasto beze mnie. Cóż było robić, dla dobra ogółu postanowiłam się poświęcić. W związku z tym, przy pomocy taksówki (idea nocnego autobusu nie dotarła w te odlegle rejony), pół godziny później oddawaliśmy się już tanecznemu szaleństwu w tętniącej życiem knajpce przy Boulevard des Pyrenées, skąd wyrzucono nas dopiero przed trzecią. Droga powrotna na piechotę z całą pewnością byłaby znacznie krótsza, gdyby przestała robić swoje ulubione psikusy z plątaniem się w supełek. Albo gdybyśmy mieli ze sobą plan miasta. Lub gdyby ktokolwiek znał coś więcej niż bardzo ogólny kierunek migracji. Ale udało się! W końcu dotarliśmy do własnych lóżek by w zawrotnym tempie zapaść w kamienny sen.

Kiedy obudziłam się następnego dnia, jako osoba odpowiedzialna, nie miałam żadnych wątpliwości czy wybrać się rano na zajęcia. Już się skończyły. Wyspana i radosna podążyłam więc na obiad, gdzie razem z innymi Erasmusami próbowaliśmy odgadnąć jaką to niespodziankę szukuje dla nas Uniwerek na dzisiejsze popołudnie. Hasło „activité sportif” figurujące w planie zajęć od samego początku było owiane tajemnicą.

Zaskoczenie okazało się większe niż ktokolwiek mógł przypuszczać: rafting! Górskie spływy pontonowe. Pierwszy raz brałam udział w czymś takim i mam wielka nadzieję, że nie ostatni. Nasz rafting na szczęście nie był w górach, ale w elitarnym klubie sportowym, na sztucznie przygotowanym torze, który pokonywaliśmy wielokrotnie. Na szczęście, bo na końcu toru mieścił się duży basen, niezwykle użyteczny z punktu widzenia osób, które kończyły spływ obok pontonu i chciały dostać się z powrotem na pokład, aby wjechać windą na górę i rozpocząć zabawę na nowo.

Najlepsze zawsze jest pierwsze wrażenie. Kiedy zostaliśmy porzuceni przez autobus, dostaliśmy piankowe kombinezony, grube kamizelki ratunkowe i kaski i poszliśmy zobaczyć naszą trasę, to poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno chcę brać udział w tym ekstremalnym procederze. Uczucie niepewności nie towarzyszyło mi jednak długo, bo chwilę później, gdy wybieraliśmy pomiędzy większym, ośmioosobowym i dość stabilnym pontonem, a mniejszym, czteroosobowym i wywrotnym, zdecydowałam się oczywiście na ten drugi :). Już na drugim zakręcie zgubiłam wiosło, a na trzecim przewróciliśmy ponton do góry dnem i spotkaliśmy się z nim dopiero w basenie końcowym. Potem było już tylko lepiej, a gdy nabraliśmy trochę wprawy zaczęliśmy spływać tyłem. W pontonie jedna osoba jest zawsze kapitanem i głośno krzyczy komendy, według których reszta wiosłuje. U nas tę funkcję pełnił pan z Uniwerku, znawca wodnych rozrywek, a reszta usiłowała szybko zrozumieć podobnie brzmiące francuskie słowa, aby zastosować się do poleceń, co nieraz dawało mocno sprzeczne efekty. Jednak w takiej konfiguracji, pomyłki następowały jedynie po stronie odbiorcy, natomiast kiedy każdy po kolei chciał być kapitanem, zakłócone było dodatkowo nadawanie informacji, co zaowocowało kolejnymi radosnymi wywrotkami. Na dobre zakończenie, kiedy musieliśmy już oddać pontony, wskoczyliśmy wszyscy do wody i pokonaliśmy całą trasę wpław.

Polecam wszystkim, którzy lubią mocne wrażenia, genialna zabawa!



Wednesday, September 8, 2010

Zagadki i przemówienia

Dzisiaj rano pisaliśmy testy językowe, aby przydzielić nas do odpowiednich poziomów na resztę pobytu. Wszystko się wyda, z niecierpliwością czekam na wyniki. Następnie w ramach odstresowania przewidziano dla nas zabawę połączoną ze zwiedzaniem miasta. Podzielono nas na grupy, dostaliśmy zadania, szukaliśmy informacji i rozwiązywaliśmy zagadki. Podziwiam kogoś, kto to wymyślał, udało mu się stworzyć dobrą grę, a przy tym nie infantylną, co z pewnością nie było łatwe. Tylko my niestety okazaliśmy się super geniuszami, bo zamiast głowić się nad rozwiązaniami trzy przewidziane na to godziny, skończyliśmy już po pierwszej. Ale nikt nie narzekał, udaliśmy się wszyscy na najlepsze lody w mieście, Pan Lodziarz prawdopodobnie zrobił na nas interes życia :).



Jako że miasteczko nie jest specjalnie duże, mer Pau przygotował dziś po południu w merostwie specjalne przywitanie dla Erasmusów. Spodziewaliśmy się raczej kolejnego nudnego wystąpienia, którego i tak nikt by nie słuchał, bo ani to ciekawe, ani ważne, ale spotkało nas bardzo miłe zaskoczenie. Mianowicie całkiem sympatyczna Pani Burmistrz przyszła nieprzygotowana jak studenci na zajęcia, a jej trzydziestosekundowe przemówienie opierało się na jednej informacji głównej: zaproszeniu na sok i ciastka. Jest moim autorytetem pod względem tworzenia prezentacji, idealnie opanowała umiejętność dostosowania wystąpienia do audytorium.



Tuesday, September 7, 2010

Słonina i inne przyjemności

Dziś ważny dzień dla rozpoczynającej się francuskiej kariery prawniczej. Pierwsze randez-vous z profesorem odpowiedzialnym za moją edukację, noszącym wdzięczne nazwisko Slonina (jak się okazało odziedziczone po Polskich przodkach). Mój kierunek nie cieszy się dużą popularnością wśród zagranicznych gości, na spotkaniu byłyśmy tylko we dwójkę: ja i Juliana (Niemka, która ucina głowy stereotypom o kobiecej brzydocie tego narodu), a Sympatyczny Tłuszczyk opowiadał nam o tym, co nas czeka w nadchodzących dniach, tygodniach i miesiącach. Trwało to dosyć długo, biorąc pod uwagę jego małoenergiczną osobowość, ale przynajmniej nie mam żadnych wątpliwości, że zrozumiałam wszystko co mówił.

I że informacja jakoby przyszły tydzień był całkowicie wolny od zajęć nie jest jedynie wymysłem mojej bujnej wyobraźni. To się nazywa miła niespodzianka :). W równym stopniu ucieszył mnie fakt, że nie musimy chodzić na ćwiczenia, a jedynie na wykłady, dzięki czemu mamy znacznie mniej pracy, a egzaminów nie zdajemy razem z Francuzami, gdyż będą dla nas organizowane przez każdego wykładowcę oddzielnie. Żyć nie umierać, kto nie był na Erasmusie, ten trąba.

Następnie Słoninka oprowadził nas po swoim królestwie, aby potem zostawić z głowami pełnymi pomysłów na studia i torbami ciężkimi od informatorów. Sama siedziba naszego wydziału wygląda jakby ją ktoś postawił w Polsce za czasów PRLu. Pomijając wszelkie nowoczesne sprzęty elektroniczne, właściwie wszystkie budynki tutejszego uniwersytetu wyglądają jak Centrum Zdrowia Matki Polki. Łódzki uniwerek jest pod względem urody mocno niedoceniany. Po powrocie już nigdy nie powiem o naszym kochanym paragrafie, że jest sennym koszmarem niespełnionego architekta, obiecuję!

Wolny tydzień ucieszył mnie tak bardzo, że zaraz po zajęciach pobiegłam do księgarni i zaopatrzyłam się w mapę całego regionu oraz książeczkę z różnymi wycieczkami po okolicy, od takich które spacerują trzy godzinki po tutejszych pagórkach, do takich które cały dzień zdobywają dwutysięczniki. Spokojnie, jest szansa na jeszcze parę notek, zacznę od tych łatwiejszych.

Natomiast jeśli chodzi o wczorajszy wieczór, to do tej pory jestem pod wielkim wrażeniem jak Erasmusowe imprezy żyją tutaj własnym życiem. Zaczęło się od małego spotkania w kuchni, a skończyło na wielkiej i głośnej imprezie między akademikami. Zaskakująca zależność: im więcej osób jest na miejscu, tym więcej nowych przychodzi. Oczywiście ma to swój urok, ale jeśli chodzi o integrację, to lepsze są jednak imprezy bardziej kameralne, gdzie z każdym można pogadać. Jak to w życiu: najważniejsza jest różnorodność :).

Monday, September 6, 2010

1:0 dla pieszego

Dzisiaj rozgryzłam rzecz o której z całą pewnością nikt nie miał pojęcia: francuską filozofię przechodzenia przez jezdnię. Do tej pory po prostu wszyscy myśleli, że Francuzi przelatują ulicę w poprzek jakby nawet jej nie zauważali, absolutnie nigdy nie patrząc czy coś nadjeżdża. Ale nie dajcie się oszukać! Nasza Madame od francuskiego w pełnym zaufaniu zdradziła nam ten sekret. Oni przejście przez jezdnie traktują jak grę. Zbliżając się do jezdni bardzo uważnie rozglądają się na boki, ale podstawowa zasada brzmi: nikt nie może się o tym dowiedzieć. Aby realizować ją w pełni, Francuzi ćwiczą latami szereg niezbędnych elementów: nieruchomość głowy, postrzeganie szerokokątne bez poruszania szyją oraz wyraz beztroskiej obojętności na twarzy. Jeśli nic nie jedzie to jak gdyby nigdy nic należy kontynuować przechodzenie przez jezdnię. Jeśli akurat zbliża się samochód, należy zwolnić i cały czas pamiętając o pierwszej zasadzie, zastosować drugą: pod żadnym pozorem nie zatrzymywać się w trakcie gry. Przeciwnik nie może wiedzieć, że został zauważony. Tak potraktowani zmotoryzowani uczestnicy ruchu najczęściej zatrzymują się i pukają w głowę. Żyją w przekonaniu, że dziesiątki pieszych żyją tylko i wyłącznie dzięki ich wspaniałemu refleksowi. 1:0 dla pieszego.

Sunday, September 5, 2010

Kometa w Pau



Dzisiaj niedziela, dzień wolny od wszelkich zajęć i obowiązków, nie trzeba nawet iść do sklepu, bo i tak wszystkie są pozamykane. Tak oto stanęłam przed poważnym problemem zagospodarowania własnego czasu. Moja sytuacja tutaj jest bardzo specyficzna, gdyż przeprowadzone przeze mnie na potrzeby użytkowe badania socjologiczne wykazały następujące zależności:
1)       Ludzie dzielą się na trzy obozy (anglo-, niemiecko- i hiszpańskojęzyczny).
2)       Spędzają znaczną większość czasu wyłącznie w swoim gronie.
3)       Wewnątrz każdego obozu panuje uproszczona komunikacja pomijająca nadawanie i przetwarzanie wszelkich informacji w języku francuskim.

W naszej erasmusowej galaktyce jestem jak kometa. Ciągle krążę odwiedzając różne układy językowe, ale nigdzie nie mogę zostać na stałe.

Dobrze, że jest berecik z antenką.

Ale taki stan rzeczy, mimo iż nie należy do łatwych, ma w sobie wielki urok. Przede wszystkim cały czas doskonalę mój francuski, a daleka jeszcze droga przede mną, żeby osiągnąć poziom, który mnie samą będzie zadowalał. Chociaż paradoksalnie, gdybym chciała stać się bardziej francuska, wystarczyłoby usiąść przed lustrem i mówić po polsku (w gadaniu do siebie Francuzi biją wszelkie rekordy). Do tego wypracowałam sobie już całkiem niezły system planowania trajektorii lotu. Polega on na dyskretnym wybadaniu jakie plany panują w każdym układzie, a następnie całkiem już jawnym dołączeniu się do najbardziej mi odpowiadających. I jak przystało na kometę, znają mnie już wszyscy, zapraszają, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że cieszą się kiedy wracam.

Dzisiaj zatem, w towarzystwie Niemców, po raz pierwszy zwiedzałam Pau dalej niż w obrębie miasteczka uniwersyteckiego. Potwierdziły się moje przypuszczenia, że mam przyjemność mieszkać w wyjątkowo ładnym miejscu. Najbardziej znaną atrakcją tej sympatycznej mieścinki jest Boulevard des Pyrenées, czyli ulica-taras widokowy z piękną panoramą gór. Poza tym klasyczne, ładne kamieniczki przy wąskich uliczkach z dużą ilością restauracji i kawiarenek, czyli coś co nieodłącznie kojarzy mi się z Francją. I elegancko odrestaurowany zamek (na zdjęciu poniżej). Moim wielkim marzeniem jest posiadać tutaj rower, aby móc swobodnie poruszać się po całej pięknej okolicy. A że marzenia są po to, żeby je realizować mam w planach w najbliższych dniach zajrzeć na duży targ za miastem, gdzie sprzedają używane graty wszelkiej maści i rodzaju, może znajdzie się coś na miarę moich potrzeb i finansów. 


Stolica czekolady

Weekend tutaj to odpoczynek od odpoczynku. Wczoraj z okazji soboty dobrodusznie odpuszczono nam kolejne 6 godzin nauki francuskiego, za to chętni, do których oczywiście się zaliczałam, mogli wybrać się na wycieczkę do Bayonne (ok.100 km na północ od Pau, nad oceanem). Miasteczko niczego sobie, niezbyt duże, z ładną gotycką katedrą i niespecjalnymi podziemiami. Za to główną atrakcja są tutaj mury miejskie, których są trzy warstwy, ponieważ każdy kto choć przez chwilę władał tą miejscowością musiał postawić swoje. Tę przednią zabawę rozpoczęli Rzymianie w IV w., a kontynuowali Anglicy i Francuzi.

Jednak co ciekawsze, jak się okazało, Bayonne jest francuską stolicą czekolady. W tym małym miasteczku mieści się 14 zakładów produkujących czekoladę według własnych, pilnie strzeżonych przepisów. Znajdując się w takim miejscu nie pozostawało nam zatem nic innego jak spróbować tych sławnych wyrobów. No cóż... Czekolada jak czekolada, osobiście nie zauważyłam w niej nic specjalnego, ale może nie powinniście smakowo ufać człowiekowi, który twierdzi że Włosi robią znacznie gorszą pizzę od Polaków.

Godziny popołudniowe naszej wycieczki spędziliśmy na plaży w Biarritz (niedaleko Bayonne). Woda w pięknym turkusowym odcieniu, plaża zaludniona do granic możliwości, a dookoła malownicze skały, słowem raj dla leniwców z naprawdę cudownymi widokami. I pierwszy raz na żywo widziałam surfing! Fale może i nie są australijskie, ale całkiem spore, wygląda to na dobrą zabawę. Koniecznie muszę kiedyś spróbować.



Friday, September 3, 2010

Jestem sławna

Jestem gwiazdą! Między zajęciami dorwał mnie dziennikarz robiący reportaż o Erasmusach, zażądał pełno wymiarowego wywiadu od jedynej reprezentantki naszego kraju. Stanęłam na wysokości zadania i udało mi się sklecić parę w miarę składnych zdań do mikrofonu, taką mam przynajmniej nadzieję. Odchodził z dość zadowoloną miną, która wskazywała na mniej więcej następujący tok rozumowania: „Parę godzin ciężkiej pracy i może uda mi się złożyć z tego choć odrobinę interesującą wypowiedź”.




Doszły nas też słuchy, że są dopłaty rządu francuskiego do akademików. Aby zrealizować to marzenie wszystkich studentów należy mieć konto w tutejszym baku oraz dużo się nabiegać żeby dopełnić wszelkich, rozbudowanych w stopniu niezwykłym, francuskich formalności. Muszę przyznać, że pomyślane jest to bardzo sprytnie, gdyż stojąc dwie godziny wśród innych Erasmusów w kolejce do banku nauczyłam się więcej francuskiego niż przez dzisiejsze 6 godzin zajęć. Brawa dla naszego uniwersytetu za organizację tygodnia integracyjnego, pomyśleli o wszystkich aspektach.

Thursday, September 2, 2010

Czy Polska jest w Europie?

Postanowiłam zrealizować dzisiaj w wolnej chwili pomysł kupienia sobie francuskiej karty do telefonu, co okazało się wcale nie takim prostym zadaniem w kraju gdzie wszyscy boja się terrorystów. Aby kupić kartę musiałam dać do skserowania dowód, co bardzo mnie zaskoczyło, nie bardziej jednak niż fakt, że w tym dziwnym kraju kupuje się czystą kartę sim, bez numeru, a dopiero potem wkłada do telefonu, dzwoni pod jakiś śmieszny numer, a następnie czeka na smsa zwrotnego z własnym numerem. Gdyby ktoś pragnął do mnie dzwonić, oto on: +330633787614.

Nic jednak prawdopodobnie nie przebije pani sprzedawczyni, która zapytana ile kosztują rozmowy za granicę, po długiej medytacji nad cennikiem zapytała:
-A dokąd będzie pani dzwonić?
-Do Polski.
- ... A czy to jest w Europie?

Opisałam miejsce, trzeba zatem opisać ludzi, których już conieco poznałam. Nas, Erasmusów, jest tutaj około 45, a większość pochodzi z Niemiec, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. Poza nimi jestem ja, jeden Włoch piszący doktorat i trójka Belgów niemieckojęzycznych, prawie wszyscy są też z kimś zaznajomieni, niewiele jest osób, które przyjechały same, co zdecydowanie nie ułatwia zapoznawania. Mimo to, atmosfera erasmusowej beztroski sprzyja kontaktom, a większość osób, z którymi już rozmawiałam jest bardzo sympatyczna. Nie ulega żadnym wątpliwościom, że będziemy razem dużo imprezować. O dziwo do tej pory najlepszy kontakt mam z Niemcami. To nie zdrada narodowa, to Erasmus J.

Przyznać też muszę, że ogólnie atmosfera całego uniwerku zdaje się być niezwykle przyjemna, znacznie cieplejsza niż w Łodzi. Być może to tylko wrażenie, dlatego że jesteśmy zagraniczni. W każdym razie doskonale się tutaj nami opiekują. Kiedy załatwiamy formalności, wszyscy wspaniale udają, że da się zrozumieć nasz francuski, a jeszcze lepiej że nie tracą cierpliwości, gdy prosimy po raz trzeci żeby powtórzyli ostatnią myśl. Tylko dlaczego kiedy przy piątym dodajemy, żeby zrobili to innymi słowami, trochę drgają im nozdrza?...

Za mną pierwsze zajęcia z francuskiego. Zostałam przydzielona do najwyższego poziomu, choć nie do końca wiem co ja tam robię, bo większość mówi przynajmniej dwa razy szybciej ode mnie. Ale zawsze trzeba równać do góry, więc nie pozostaje nic innego jak tylko udawać, że wszystko jest na swoim miejscu i wspinać na wyżyny intelektualne, żeby inni również tak myśleli.

A oto mój ulubiony tekst dzisiejszych zajęć:
proffesseur: Savez-vous comment on appelle une personne qui n’a pas maison?
qn: ...Gitain?”

Dla mniej wtajemniczonych:
nauczycielka: Wiecie jak nazywa się osobę, która nie ma miejsca zamieszkania?
ktoś: ... Cygan?”

Wednesday, September 1, 2010

Najlepiej zagospodarowane 9m2 na świecie

Podróż była super, latanie samolotami to mój żywioł. Ale w końcu trzeba było wylądować na ziemi, a okazała się twarda. Po straszliwie męczącym przytachaniu na miejsce walizy równie ciężkiej co niewygodnej stanęłam w obliczu wypełniania masy dziwnych dokumentów, prawdopodobnie nigdy już nie będzie mi dane dowiedzieć się co w nich było :P. W celu załatwienia wszystkich formalności latałam po całym osiedlu studenckim nieskończoną ilość razy, tam i z powrotem, a w międzyczasie poważnie zagroziła mi bezdomność, kiedy okazało się przy płaceniu za akademik, że do jednej karty nie pamiętam pinu, a na drugiej limity pilnują funduszy aż za dobrze. Ale po kilku minutach ciężkich jak moja walizka udało się zamienić uśmiech, trochę gotówki i obietnicę dopłacenia reszty jutro na klucze.

Moje królestwo zdobyte w boju to najlepiej zagospodarowane 9 m2 jakie w życiu widziałam. Mam tu łóżko wysuwane w połowie spod szafki, dużo półek, szafę, wielkie biurko, mam nawet własną lodówkę! Co więcej, ten niewielki metraż obejmuje również łazienkę z prysznicem. Ktoś kto urządzał tutejsze apartamenty z całą pewnością może pochwalić się dużą wyobraźnią. Oddając mi pokój bardzo miła pani uwzględniała w opisie każdą plamkę na ścianie i rysę w wykładzinie. Tres bien, zwiększa to szanse na przepicie kaucji w styczniu.



Natomiast zapytana dyskretnie o możliwość przyjmowania gości, odpowiedziała że mogę tu spać z kim chcę, kiedy chcę i ile chcę. Kocham Francję za brak hipokryzji. Przyjeżdżajcie wszyscy, według najświeższych obliczeń przenocuje tu spokojnie 6 osób, biorąc pod uwagę podłogę, biurko i szafkę. To naprawdę najlepiej zagospodarowane 9 m2 jakie w życiu widziałam.

Mam też świetną, dużą skrzynkę na listy z własnym nazwiskiem. To niezwykłe jak na wygnaniu takie małe rzeczy potrafią cieszyć. Nie pozwólcie jej być pustą, piszcie do mnie kolektywnie listy z imprez:

Mlle Sara Rogowska
Cite universitaire Gaston Phoebus
Batiment A
Logement No 315
12 avenue du doyen Poplawski
64000 PAU



Tylko za sprawą berecika

Stało się: podróż. Całkiem na zimno, bez obaw, ani ekscytacji. Czyżby to dlatego, że jestem tak bardzo niewyspana? Mam prawo J.

Warto wyjeżdżać. Wczorajsza impreza niespodzianka pożegnalna była przesuper! Tylu dawno niewidzianych ludzi udało się zebrać, że jestem pod wielkim wrażeniem. A przyznać trzeba, że mam wyjątkowe predyspozycje do robienia mi niespodzianek, gdyż moja spostrzegawczość i domyślność są do tego po prostu stworzone. Że też nikt wcześniej tego nie odkrył.
Na podstawie tej imprezy z całą pewnością powstanie scenariusz filmu pt. „Jeszcze dalej niż zachód”, gdzie w ramach krążących stereotypów daje się wyjezdnym bereciki z antenką :P. Oczywiście zacne to nakrycie głowy jest moim wiernym towarzyszem podróży. Tak jak Dumbo miał swoje piórko, które pozwalało mu latać, tak ja egzystuję w tym dzikim, nieprzystępnym kraju tylko za sprawą berecika. I antenki rzecz jasna.

Swoją drogą dojazd na lotnisko także nie należał do odprężających, ze względu na nieprzyjazne, a dobrze znane zjawisko, kiedy to czas biegnie zupełnie niewspółmiernie do przebytej drogi i nijak nie chce zwolnić, nawet na czerwonym świetle. Skandal! Do tej pory myślałam, że po lotnisku biega się tylko na filmach. Przecież nikt nie jest takim idiotą żeby spóźnić się na tak ważny samolot.

Wynik starcia Tomek v. Czas: 1:0 dla Tomka. Jakoś się udało i teraz czekam na przesiadkę w Paryżu, a pogoda piękna, zupełnie inaczej niż przy wylocie z Polski, gdzie niebo płacze kolejny dzień z rzędu grożąc powodziami. Zapewne dostało cynk, że wyjeżdżam, wszystkich którym zniszczyłam dorobek życia z góry przepraszam, nie wiedziałam, że tak to się skończy.

Lotnisko jest ogromne i gdyby nie fakt, że podróżuję na zimno zapewne już zaczęłoby mnie przerażać. Można jeździć po nim w kółko autobusem, a jedno okrążenie zajmuje 40 minut, lepiej nie zapomnieć wysiąść na odpowiednim przystanku :P. Przydałaby się jakaś książka, ale bagaż spakowany co do grama nie pozwalał już na taką przyjemność. Nic dodać, nic ująć. Dopiero w obliczu ograniczeń bagażowych odkryłam jak niewiele rzeczy potrzebne jest do szczęścia.


Tytułem wstępu

Oto uruchamiam bloga z dalekich, egzotycznych krain, będącego skarbnicą wiedzy o Sarze.