Thursday, September 9, 2010

Cała naprzód!

Wczorajszy wieczór należał do tych, które rozwijają się w sposób nieprzewidywalny i całkowicie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie od umówionego z Anglikami wyjścia do klubu w centrum miasta. Czekając aż wszyscy się zbiorą usiedliśmy przed akademikiem, a gdzieś w międzyczasie pojawił się przy nas kocyk i kanapki. Kiedy już zorientowaliśmy się, że zaskoczył nas piknik, nie pozostawało do wyboru nic innego jak otworzyć wino. Oczywiście tylko jedno, gdyż zaraz chcieliśmy wyjść klubu. Ciągle pojawiał się ktoś nowy, rozmowa płynęła, a czas mijał... Kiedy została opróżniona szósta butelka złośliwy deszcz przepędził nas z trawnika do kuchni, gdzie znalazła się muzyka oraz pełna lodówka. Zatem nie można było oprzeć się pokusie otwarcia wina, ale tylko jednego, wszak rano trzeba było iść na zajęcia. Zatem kiedy około północy skończyła się kolejna butelka, doszliśmy do sennego porozumienia, że dla własnego dobra, należy rozpierzchnąć się w kierunku łóżek. Była to decyzja degustująco wręcz rozważna. Dzięki mej niezwykłej kondycji, zdążyłam dojść aż na pierwsze piętro, zanim spotkałam schodzącą z góry, wielonarodową gromadę całkiem żywych jeszcze osób, które jednogłośnie stwierdziły, że absolutnie nie mogą wybrać się na miasto beze mnie. Cóż było robić, dla dobra ogółu postanowiłam się poświęcić. W związku z tym, przy pomocy taksówki (idea nocnego autobusu nie dotarła w te odlegle rejony), pół godziny później oddawaliśmy się już tanecznemu szaleństwu w tętniącej życiem knajpce przy Boulevard des Pyrenées, skąd wyrzucono nas dopiero przed trzecią. Droga powrotna na piechotę z całą pewnością byłaby znacznie krótsza, gdyby przestała robić swoje ulubione psikusy z plątaniem się w supełek. Albo gdybyśmy mieli ze sobą plan miasta. Lub gdyby ktokolwiek znał coś więcej niż bardzo ogólny kierunek migracji. Ale udało się! W końcu dotarliśmy do własnych lóżek by w zawrotnym tempie zapaść w kamienny sen.

Kiedy obudziłam się następnego dnia, jako osoba odpowiedzialna, nie miałam żadnych wątpliwości czy wybrać się rano na zajęcia. Już się skończyły. Wyspana i radosna podążyłam więc na obiad, gdzie razem z innymi Erasmusami próbowaliśmy odgadnąć jaką to niespodziankę szukuje dla nas Uniwerek na dzisiejsze popołudnie. Hasło „activité sportif” figurujące w planie zajęć od samego początku było owiane tajemnicą.

Zaskoczenie okazało się większe niż ktokolwiek mógł przypuszczać: rafting! Górskie spływy pontonowe. Pierwszy raz brałam udział w czymś takim i mam wielka nadzieję, że nie ostatni. Nasz rafting na szczęście nie był w górach, ale w elitarnym klubie sportowym, na sztucznie przygotowanym torze, który pokonywaliśmy wielokrotnie. Na szczęście, bo na końcu toru mieścił się duży basen, niezwykle użyteczny z punktu widzenia osób, które kończyły spływ obok pontonu i chciały dostać się z powrotem na pokład, aby wjechać windą na górę i rozpocząć zabawę na nowo.

Najlepsze zawsze jest pierwsze wrażenie. Kiedy zostaliśmy porzuceni przez autobus, dostaliśmy piankowe kombinezony, grube kamizelki ratunkowe i kaski i poszliśmy zobaczyć naszą trasę, to poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno chcę brać udział w tym ekstremalnym procederze. Uczucie niepewności nie towarzyszyło mi jednak długo, bo chwilę później, gdy wybieraliśmy pomiędzy większym, ośmioosobowym i dość stabilnym pontonem, a mniejszym, czteroosobowym i wywrotnym, zdecydowałam się oczywiście na ten drugi :). Już na drugim zakręcie zgubiłam wiosło, a na trzecim przewróciliśmy ponton do góry dnem i spotkaliśmy się z nim dopiero w basenie końcowym. Potem było już tylko lepiej, a gdy nabraliśmy trochę wprawy zaczęliśmy spływać tyłem. W pontonie jedna osoba jest zawsze kapitanem i głośno krzyczy komendy, według których reszta wiosłuje. U nas tę funkcję pełnił pan z Uniwerku, znawca wodnych rozrywek, a reszta usiłowała szybko zrozumieć podobnie brzmiące francuskie słowa, aby zastosować się do poleceń, co nieraz dawało mocno sprzeczne efekty. Jednak w takiej konfiguracji, pomyłki następowały jedynie po stronie odbiorcy, natomiast kiedy każdy po kolei chciał być kapitanem, zakłócone było dodatkowo nadawanie informacji, co zaowocowało kolejnymi radosnymi wywrotkami. Na dobre zakończenie, kiedy musieliśmy już oddać pontony, wskoczyliśmy wszyscy do wody i pokonaliśmy całą trasę wpław.

Polecam wszystkim, którzy lubią mocne wrażenia, genialna zabawa!



2 comments:

  1. a ten z lewj za Tobą to kto...? ;p

    ReplyDelete
  2. Z tyłu po lewej Niemiec, po prawej Belg, a z przodu koło mnie Francuz. A ktoś wydawał się Tobie znajomy? :)

    ReplyDelete