Wczorajszą noc aż do czwartej nad ranem dokładnie przebalangowałam z Habibem i Momo. I choć początkowo miałam pewne obawy co do jakości zapowiedzianej imprezy ze względu na tendencje nudziarskie tychże Marokańczyków, to okazało się że potrafią się całkiem nieźle rozkręcić (mimo defektu o podłożu religijnym w postaci niespożywania alkoholu). Do centrum udaliśmy się samochodem, ale z przykrością muszę stwierdzić, że Momo jest najgorszym kierowcą jakiego widziałam w akcji. Jazda do przodu jeszcze jakoś idzie, ale wykręcanie „na siedemnaście” i parkowanie równoległe – historia w trzydziestu czterech odsłonach – mówią same za siebie. Kiedy już udało nam się dotrzeć na miejsce, pierwszą część wieczoru spędziliśmy w Baroco, dyskoteko-pubie prawie eleganckim. Do drinków dodawali wysokiej jakości, modne okulary przeciwsłoneczne, które stały się hitem imprezy i opanowały cały klub. Do tego super energetyczna muzyka latynoamerykańska i absolutnie nieudolne tańce w wykonaniu dwóch starających się niezmiernie Marokańczyków, wystarczyły żeby dobrze się bawić. Nazwy drugiego odwiedzonego przez nas miejsca nie pamiętam, ale była to kolejna krzyżówka pubu i dyskoteki, tym razem już zdecydowanie nieelegancka. Brak opłat za wejście oraz szatnię i stosunkowo tanie drinki ściągnęły tam tak straszliwe tłumy, że w pewnym momencie w ramach tańca można było już tylko nieznacznie poruszać się w pionie. Nic zatem dziwnego, że kiedy koło drugiej zrobiło się luźniej, należało to jeszcze wykorzystać :). Dwa budziki, którym dałam pospać jedynie trzy godziny, spełniły swoją rolę. O 9.00 rano zasuwałam już więc poczciwym marokańskim rzęchem na lotnisko, nie musząc martwić się o nieprzyjeżdżające autobusy i złośliwie spóźniające się taksówki. Dodatkowo Habib i Momo obiecali również odebrać mnie w styczniu, żyć nie umierać :).
Kiedy dotarłam do pięknego, zimowego Paris i spojrzałam na kartę pokładową lotu do Warszawy, zorientowałam się, że z nieznanych mi przyczyn Air France postanowiło wysłać mnie do domu cztery godziny później niż było to przewidziane. Niespecjalnie zdziwiła mnie ta informacja, gdyż nie dalej jak trzy dni temu, Senzano lecący do Brazylii musiał czekać dodatkowo dwanaście godzin na lot w rodzinne strony, gdyż jego miejsce zajęli pasażerowie przesunięci z poprzedniego tygodnia. Spokojnie udałam się zatem do stoiska Air France, gdzie po odczekaniu ponad godziny w bardzo smętnej kolejce dowiedziałam się, że przesunięcie to jest skutkiem zmian rozkładu lotów dokonanych w... lipcu. Po co informować klienta o takich drobnostkach.
Niemniej jednak nie wyprowadziło mnie to z równowagi. W dniu dzisiejszym jestem oazą spokoju nastawioną wyłącznie na oczekiwanie. Olbrzymie kolejki gdzie się tylko da: do oddania bagażu, do zapokładowania się na samolot, do stoiska Air France po przeprosiny, do toalety, po kanapkę i do automatu z kawą – nie robią na mnie dzisiaj żadnego wrażenia. Skoro więc piszę notatkę z zaśnieżonego paryskiego lotniska, a internetu nie uświadczy tutaj człowiek który nie ma zbędnych kilku euro, to jej pojawienie się będzie najlepszym dowodem na to, że dotarłam do domu cała i zdrowa :).
Ciąg dalszy w styczniu. Joyeux Noel!
Sunday, December 19, 2010
Friday, December 17, 2010
Trzy, dwa, jeden...
Przedostatni przedświąteczny wieczór w Pau spędziłam razem z całą gromadą wesołych Brazylijczyków. Już przed północą, w zaciszu akademikowej kuchni wspólnymi, ośmioosobowymi siłami zdołaliśmy przyrządzić całkiem niezły obiad. Dumna z nas jestem niesłychanie, wszak efekty gotowania podczas imprezy do ostatniej chwili pozostają tajemnicą. W międzyczasie nauczono mnie podstawowego kroku do jakiegoś bardzo popularnego na północy Brazylii tańca, którego nazwy oczywiście już nie odtworzę, a także zajęłam 3 miejsce w lokalnym konkursie żonglowania cukierkami, za co w nagrodę wśród stosów brudnych naczyń, do pozmywania przypadły mi tylko miseczki po deserze :).
Moje plany zorganizowania sobie dzisiaj prywatnej wycieczki w okoliczne pagórki rozmyły się razem z deszczem, który miał od samego rana bardzo pracowity dzień. Udało mi się więc wyspać za wszystkie czasy, co zwiększa szanse na to, że pojawię się jutro w rodzinnych stronach w stanie nadającym się do życia. Obudziłam też i dość porządnie nakarmiłam uśpioną na szafie od czterech miesięcy wielką walizkę. Teraz radosna nie może doczekać się poranka w moim skromnym pokoiku, który przesiąkł już na wylot zapachami prezentów spożywczych, których to ogromne, niezwykle aromatyczne ilości zakupiłam dzisiaj w Leclercu :).
Thursday, December 16, 2010
Pytanie na śniadanie
No i po stresie! Zdałam egzamin, dostałam 15 (w dwudziestopunktowej skali), jaki jest u nas przelicznik, mimo przeszukania internetu, nie mam pojęcia, na uniwersytecie poznańskim byłaby to piątka :). Jestem wolna, dumna i szczęśliwa :).
A tak powoli opanowując już emocje, muszę przyznać że było łatwo, prosto i przyjemnie. Po nocnym zmarnowaniu aż czterech godzin na sen, spotkałam się z Julianą i razem poczłapałyśmy na wydział. Po kilku chwilach nerwowego oczekiwania pojawiła się uśmiechnięta, sympatyczna pani profesor (inna niż nasze starożytne drzewo wykładowe) i na przywitanie zadała nam po jednym pytaniu z prawa pracy, po czym upewniła się czy zagadnienia aby na pewno się nam podobają, bo możemy dostać inne. Obie z Julianą stwierdziłyśmy, że są super, tym samym rozpoczynając owocną współpracę. Kolejne 5 minut spędziłyśmy nad kartkami szperając w ciemnych zaułkach własnej pamięci w poszukiwaniu niezbędnych informacji. Odpowiedź trwała dziesięć minut i przebiegała według schematu „od ogółu do szczegółu”. Najpierw wyrzuciłam z siebie wszystko co wiem, potem pani profesor zadawała pytania, przy czym czas odpowiedzi na każde kolejne ulegał skróceniu, na koniec należało już tylko przytaknąć albo zaprzeczyć. Wszystkie opuściłyśmy salę zadowolone. Tak oto odzyskałam wolność, apetyt i spokój sumienia.
Wczoraj natomiast, w ramach wieczornego odstresowywania i ukulturalniania zarazem, udałam się razem z Kamilem do Centrifugeuse na jednoosobowy koncert wiolonczelowy Didiera Petit. O tym, że będą to wyłącznie improwizacje uprzedził mnie wcześniej informator, ale takiego chaosu moja wyobraźnia nie była w stanie wcześniej przypuszczać. Koncert był absolutnie genialny, a podczas godzinnego grania wiolonczela została wykorzystana w każdy możliwy sposób nie powodujący jej trwałego i całkowitego zniszczenia, czego nie można powiedzieć o smyczku. Smyczki od samego początku przygotowane były dwa, co po pierwszych pięciu minutach koncertu nikogo już nie dziwiło. Podczas gdy jeden wyłysiał całkowicie na skutek obijania nim pudła i wszystkiego innego co się napatoczyło, drugi czekał w zapasie, na wypadek gdyby artysta zapragnął jeszcze na koniec przypadkiem zagrać kilka nut przyjaznych dla uszu. Jednym słowem: trans. Tupanie, ślizganie, tańczenie, obijanie, drapanie, mruczenie i śpiewanie przy nieprzerwanym akompaniamencie wiolonczeli. Super.
Wednesday, December 15, 2010
Erasmusowa wigilia
Do egzaminu z prawa pracy pozostało dokładnie 17 godzin. Dni upływają mi zatem na panicznym wtłaczaniu do głowy jak największych porcji informacji. Wyścig z czasem trwa i mimo całego mojego stresu ośmielę się stwierdzić, że powoli wysuwam się na prowadzenie. Mam nadzieję, że nie stracę pozycji na ostatnim okrążeniu.
Wieczór natomiast spędziłam całkiem świątecznie, uczestnicząc w wigilii dla Erasmusów zorganizowanej przez uniwerek. Uczucia co do tego wydarzenia mam mieszane, przedstawię je zatem w dwóch wersjach, a obie są równie prawdziwe:
Był to bardzo uroczy wieczór zorganizowany w stołówce studenckiej, która odżywia mnie przez większość pobytu w Pau. Jednak dzisiejsze menu znacznie odbiegało od zazwyczaj wydawanych tam posiłków, postarano się zapoznać nas z francuskimi przysmakami, których nazw niestety nawet nie pamiętam, ale były naprawdę doskonałe. Spotkałam wielu znajomych, w tym Letitię, bardzo sympatyczną Francuzkę, która we wrześniu pomagała mi odnaleźć się w tutejszych realiach. W ramach świątecznej atmosfery kucharze raźno pomykali w czerwonych czapeczkach, sala została przybrana łańcuchami, a Niemcy zdobyli się nawet na odśpiewanie kolędy. Do tego wieczór został umilony przez pokaz zdjęć z pierwszych dwóch tygodni pobytu w Pau. Wigilia uniwersytecka dla Erasmusów to przemiła inicjatywa.
Wigilia uniwersytecka dla Erasmusów została zorganizowana w stołówce studenckiej, dzięki czemu choć raz miałam okazję przekonać się, że potrafią tam też przyrządzić naprawdę smaczne jedzenie. W ramach dekoracji świątecznej postawiono w kącie małą choinkę, gdzieniegdzie przypięto kawałki tandetnych łańcuchów, a biednym kucharzom kazano przegrzewać się w mikołajkowych czapeczkach. Towarzystwo tak jak zwykle przegrupowało się językami, a ja zostałam z boku razem z Kamilem i jedną znajomą Francuzką, z którą przegadałam większość wieczoru. Próba skłonienia studentów, aby każdy naród odśpiewał kolędę w swoim języku zakończyła się kompletną porażką i straszliwym sfałszowaniem jednej zwrotki „O Tannenbaum”. Nie mogłam pozostać długo w tej przemiłej atmosferze, gdyż do domu wzywała mnie nauka.
Monday, December 13, 2010
Więcej szczęścia niż rozumu
Egzamin z francuskiego, zwieńczenie odbywanego tutaj kursu, od początku miał ze mną problemy. Mimo iż od tygodnia wiedziałam, że muszę się na niego zapisać, zupełnie o tym zapomniałam. Sprawę uratował jednak dla mnie nauczycielski e-mail przypominający, który znalazłam zupełnym przypadkiem w czwartek, dwadzieścia minut przed końcem zapisów, wśród innego spamu, do którego zdarzyło mi się zajrzeć pierwszy raz w życiu. Szybko pobiegłam więc na wydział i dumnie zdobyłam ostatnie miejsce na liście.
Z niewiadomych mi przyczyn zakodowałam w swojej głowie, że egzamin zaczyna się o godzinie 9.00, co zostało zweryfikowane w sobotni poranek, gdy o 8.25 idąc do kuchni przyrządzić sobie kawę spotkałam Felixa wybierającego się na ten sam egzamin na 8.30. Szok informacyjny budzi znacznie lepiej niż kawa, którą szybko porzuciłam i kolejny raz w podskokach popędziłam na wydział filologiczny. Na moje nieszczęście nie pamiętałam do której sali mam zawitać, a dookoła nie było nikogo znajomego. Bardzo pomocni Francuzi z pełnym przekonaniem i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pokierowali mnie na wydział prawa, ale im bardziej szukałam egzaminu, tym bardziej go tam nie było. Zestresowana do granic możliwości przeszukałam wszystko, co tylko przy sobie posiadałam, a znalezione informacje kazały mi kolejny raz pobiec na wydział filologiczny, gdzie z dwudziestominutowym opóźnieniem, zdyszana wpadłam do klasy starając się przybrać minę umożliwiającą mi przyłączenie się reszty studentów w skupieniu gryzmolących swoje wypociny. Wysiłki moje zakończone zostały sukcesem, zostałam posadzona w pierwszej ławce tuż przed komisją i dostałam mnóstwo makulatury, którą z zapałem zajmowałam się przez kolejne trzy godziny. Zaskoczył mnie jedynie fakt, że pozwolono nam korzystać ze słowników, o czym wcześniej (chyba) nie uprzedzano. Przynajmniej jedna miła niespodzianka, bo mój słownik akurat tym razem miałam przy sobie.
Egzamin – prościzna, znacznie łatwiejszy niż matura dwujęzyczna, napisałam szybko i sprawnie. Kiedy szczęśliwie wyszliśmy wszyscy z powrotem na światło dzienne, zaprzyjaźnione Niemki powiedziały mi, że podczas egzaminu, patrząc na mnie nie mogły powstrzymać się od śmiechu. Jedyną dozwoloną wersją słownika była bowiem francusko-francuska, ja natomiast przez trzy godziny, siedząc w pierwszej ławce, tuż przed nauczycielami, w stanie pełnej nieświadomości posługiwałam się wspomagaczem polsko-francuskim. Jakoś zupełnie nie przyszło mi do głowy, że jest w tym coś podejrzanego. Choć wbrew pozorom, znacznie bardziej pomocny byłby dla mnie słownik francuski, gdzie zamiast tłumaczenia pojedynczych słów, które w większości znam, miałabym przykłady ich zastosowania i konstrukcje, których śmiem twierdzić, że nie opanuję w pełni przenigdy. Z niecierpliwością czekam na wyniki :).
A na zakończenie krótka prośba do wszystkich czytelników internetowego przejawu moich talentów pisarskich: komentujcie! Śmiało! Pani z mięsnego, koledzy z roku, ludzie obdarzeni talentami muzycznymi i ci którym tylko tak się wydaje, Tatuś Muminka, wszystkie byłe mojego obecnego i obecne moich bylych oraz krewni i znajomi Królika są mile widziani. Bez tego autor traci motywację do kontynuowania swojego dzieła. Jeśli zatem wciąż chcecie mnie czytać, a na to wskazuje licznik odwiedzin, który wybił już prawie dwa i pół tysiąca, potrzebuję odzewu. Ja i tak napocę się nad tym najwięcej.
Z niewiadomych mi przyczyn zakodowałam w swojej głowie, że egzamin zaczyna się o godzinie 9.00, co zostało zweryfikowane w sobotni poranek, gdy o 8.25 idąc do kuchni przyrządzić sobie kawę spotkałam Felixa wybierającego się na ten sam egzamin na 8.30. Szok informacyjny budzi znacznie lepiej niż kawa, którą szybko porzuciłam i kolejny raz w podskokach popędziłam na wydział filologiczny. Na moje nieszczęście nie pamiętałam do której sali mam zawitać, a dookoła nie było nikogo znajomego. Bardzo pomocni Francuzi z pełnym przekonaniem i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pokierowali mnie na wydział prawa, ale im bardziej szukałam egzaminu, tym bardziej go tam nie było. Zestresowana do granic możliwości przeszukałam wszystko, co tylko przy sobie posiadałam, a znalezione informacje kazały mi kolejny raz pobiec na wydział filologiczny, gdzie z dwudziestominutowym opóźnieniem, zdyszana wpadłam do klasy starając się przybrać minę umożliwiającą mi przyłączenie się reszty studentów w skupieniu gryzmolących swoje wypociny. Wysiłki moje zakończone zostały sukcesem, zostałam posadzona w pierwszej ławce tuż przed komisją i dostałam mnóstwo makulatury, którą z zapałem zajmowałam się przez kolejne trzy godziny. Zaskoczył mnie jedynie fakt, że pozwolono nam korzystać ze słowników, o czym wcześniej (chyba) nie uprzedzano. Przynajmniej jedna miła niespodzianka, bo mój słownik akurat tym razem miałam przy sobie.
Egzamin – prościzna, znacznie łatwiejszy niż matura dwujęzyczna, napisałam szybko i sprawnie. Kiedy szczęśliwie wyszliśmy wszyscy z powrotem na światło dzienne, zaprzyjaźnione Niemki powiedziały mi, że podczas egzaminu, patrząc na mnie nie mogły powstrzymać się od śmiechu. Jedyną dozwoloną wersją słownika była bowiem francusko-francuska, ja natomiast przez trzy godziny, siedząc w pierwszej ławce, tuż przed nauczycielami, w stanie pełnej nieświadomości posługiwałam się wspomagaczem polsko-francuskim. Jakoś zupełnie nie przyszło mi do głowy, że jest w tym coś podejrzanego. Choć wbrew pozorom, znacznie bardziej pomocny byłby dla mnie słownik francuski, gdzie zamiast tłumaczenia pojedynczych słów, które w większości znam, miałabym przykłady ich zastosowania i konstrukcje, których śmiem twierdzić, że nie opanuję w pełni przenigdy. Z niecierpliwością czekam na wyniki :).
A na zakończenie krótka prośba do wszystkich czytelników internetowego przejawu moich talentów pisarskich: komentujcie! Śmiało! Pani z mięsnego, koledzy z roku, ludzie obdarzeni talentami muzycznymi i ci którym tylko tak się wydaje, Tatuś Muminka, wszystkie byłe mojego obecnego i obecne moich bylych oraz krewni i znajomi Królika są mile widziani. Bez tego autor traci motywację do kontynuowania swojego dzieła. Jeśli zatem wciąż chcecie mnie czytać, a na to wskazuje licznik odwiedzin, który wybił już prawie dwa i pół tysiąca, potrzebuję odzewu. Ja i tak napocę się nad tym najwięcej.
Sunday, December 12, 2010
Szok termiczny
W piątek całkiem oficjalnie zakończył się pierwszy semestr, a ja po raz ostatni miałam przyjemność uczestniczyć we francuskim wykładzie. I wcale nie jest mi smutno z tego powodu. Wielkimi krokami zbliża się powrót do domu. Za kilka dni, wiele godzin w cudzych notatkach, parę dobrych imprez pożegnalnych i jeden egzamin będę znowu w Polsce i już nie mogę się tego doczekać.
Po trzech miesiącach i jedenastu dniach tęsknota moja rozwinęła się do tego stopnia, że obejmuje już nie tylko ludzi oraz wszystkie uśpione w domu pod kołderką kurzu instrumenty muzyczne, ale nawet aspekt nauki do choćby i najnudniejszych prawniczych egzaminów, ale zdawanych w mowie ojczystej. Kiedy dwudziesty raz jednego dnia słyszę „Ca va?” przeszywają mnie dreszcze...
Jedyną rzeczą za jaką nie stęsknię się chyba nigdy są nieziemskie mrozy szalejące ostatnimi czasy w naszym pięknym kraju. Nic w tym dziwnego, przez ostatni tydzień, popołudnia w Pau serwowały dwudziestostopniowe, przypiekane słońcem ciepełko. Swojskie, dobrze znane zero stopni jest dla mnie obecnie granicą przetrwania w niepogorszonym stanie, poniżej zaczyna się już powolna destrukcja wszystkich żywych organizmów, których dobrotliwa natura nie wyposażyła w zwyczaj zapadania w sen zimowy. Przeczuwam problemy...
Po trzech miesiącach i jedenastu dniach tęsknota moja rozwinęła się do tego stopnia, że obejmuje już nie tylko ludzi oraz wszystkie uśpione w domu pod kołderką kurzu instrumenty muzyczne, ale nawet aspekt nauki do choćby i najnudniejszych prawniczych egzaminów, ale zdawanych w mowie ojczystej. Kiedy dwudziesty raz jednego dnia słyszę „Ca va?” przeszywają mnie dreszcze...
Jedyną rzeczą za jaką nie stęsknię się chyba nigdy są nieziemskie mrozy szalejące ostatnimi czasy w naszym pięknym kraju. Nic w tym dziwnego, przez ostatni tydzień, popołudnia w Pau serwowały dwudziestostopniowe, przypiekane słońcem ciepełko. Swojskie, dobrze znane zero stopni jest dla mnie obecnie granicą przetrwania w niepogorszonym stanie, poniżej zaczyna się już powolna destrukcja wszystkich żywych organizmów, których dobrotliwa natura nie wyposażyła w zwyczaj zapadania w sen zimowy. Przeczuwam problemy...
Thursday, December 9, 2010
Rakietą na szczyt
W sobotę miała miejsce ostatnia w tym roku, uniwerkowa wycieczka w góry. Trochę szkoda, ale przynajmniej sezon został zakończony w pięknym stylu, mogliśmy się poczuć jak na biegunie. Specjalnie na nasz przyjazd góry zostały przykryte półtorametrową warstwą świeżego, puszystego śniegu, a cały dzień świeciło piękne słońce. Dzięki temu, wraz z dziesiątką innych ochotników, miałam okazję pierwszy raz w życiu zasuwać w rakietach śnieżnych, co jest doznaniem absolutnie fantastycznym! Z łatwością pokonuje się długie dystanse półtora metra nad ziemią. Nie dziwi mnie już zatem wcale, że przydatny ten sprzęt został nazwany rakietami.
Po południu udało nam się wdrapać na jeden z niższych szczytów, skąd rozciągały się przepiękne zimowe widoki. Jednak z powodu towarzystwa silnego wiatru, który bezlitośnie przytulał się do każdego odsłoniętego kawałka ciała, szybko zarządziliśmy ewakuację. Droga powrotna była szybka: wyścigi stylem dowolnym. Połączenie biegania ze skakaniem i turlaniem dawało nadzwyczaj radosne efekty, a świeży śnieg działa trochę jak trampolina i całkiem nieźle odbija rozpędzonego biegacza. Po takich zawodach, do samochodów wsiadaliśmy już jako sople lodu. Zabawa naprawdę wspaniała, dopisać do listy: Sara poleca!
Natomiast w niedzielne południe, które beztrosko spędzałam w łóżku razem z książką, nawiedził mnie Felix (sympatyczny, niemiecki sąsiad), który wpadł na pomysł integracyjnej sałatki owocowej. W tym celu chodził po całym piętrze i zapraszał do kuchni znajomych wraz z przypadkowo zastanymi w ich pokojach owocami. Jak wiadomo spontaniczne pomysły są najciekawsze i za cenę grejpfruta, banana i jabłka bardzo miło spędziłam popołudnie wraz z dziewięcioma innymi osobami. Jednak co znamienne nie przyłączył się do nas żaden rodowity Francuz. Nie wiedzą co tracą :).
Monday, December 6, 2010
Tygodnik "Doremisara"
OD REDAKCJI
Blog mój ostatnio zapadł w sen zimowy, najwyższy czas na nowo go obudzić. Wszak pędzący bez opamiętania czas bez przerwy dostarcza nowych wrażeń. Oto numer tygodniowy gazetki blogowej:
SPIS TREŚCI:
Od redakcji: Słów kilka na dobry początek tygodnia (tę część na szczęście masz już za sobą)
Uczelnia: Praca w grupie – jak zdobywać dobrą opinię u wykładowców.
Podróże: Pierwszy śnieg w Pirenejach: radość czy zagrożenie – to zależy od ciebie!
Kultura: Co w kinie piszczy.
Autoprezentacja: Jak nie radzić sobie ze stresem, aby życie było emocjonujące.
Horoskop: Sprawdź co Cię czeka w najbliższej przyszłości!
UCZELNIA
Semestr kończy się za tydzień, a ja dopiero co miałam okazję pierwszy raz współpracować z Francuzami w ramach zajęć uczelnianych. Cóż, studia prawnicze w żadnym kraju nie sprzyjają kooperacji. Temat niestety przedstawiał się mocno nieciekawie: badaliśmy wiedzę studentów o kryminologii w najogólniejszym możliwym ujęciu, za pomocą skrajnie nudnych ankiet. A jakie pytanie – taka odpowiedz, wiadomo. Jedyne co ratowało sytuację to dobrze dobrany skład grupy, z którą można było znakomicie wyśmiać całą naszą bezwartościową pracę. Dla mnie nie były to zajęcia obowiązkowe, ale czego się nie robi, aby sprawiać wrażenie aktywnej i zainteresowanej tylko po to, aby pani profesor, kiedy przyjdzie co do czego, była równie zainteresowana wstawieniem jak najlepszej oceny. A stres egzaminacyjny zaczyna być drugim cieniem...
PODRÓŻE
Sobota standardowo minęła pod znakiem gór, a te, nawet najniższe z dostępnych na miejscu, są już całkowicie zasypane śniegiem. Ale nie może być inaczej, skoro właśnie w ten weekend rozpoczął się sezon narciarski. Swoją drogą to bardzo przyjemna świadomość, że można tutaj wybrać sobie porę roku, w jakiej aktualnie chce się przebywać. Spragnieni zimy jadą w góry, amatorzy cieplejszych klimatów zostają w Pau, gdzie jeszcze kilka dni temu, rano obudził mnie dźwięk koszonego, wciąż pięknie zielonego trawnika. W Polsce trzeba zacisnąć zęby i przetrwać najbliższe kilka miesięcy. Świadomość szoku termicznego jaki mogę przeżyć przed świętami już teraz napawa mnie przerażeniem.
Górski krajobraz tym razem był zupełnie inny, surowy i mroźny. Tylko jedna rzecz jest niezmienna: poczciwa, końska obecność. Trochę żal biednych, zmarzniętych zwierząt. Możliwe, że w niedługim czasie wszystkie będą białe.
KULTURALeniwa niedziela zakończyła się wypadem do kina, razem z Suzaną i Senzano, przesympatycznymi Brazylijczykami. Film zatytułowany „Les petits mouchoirs” (bardziej komedia niż dramat) zrozumiałam mniej więcej w połowie, co jednak zupełnie wystarczyło, żeby bardzo mi się podobał. Chyba faktycznie musiał być dobry, bo nie nudzić się na produkcji francuskojęzycznej, która trwa dwie i pół godziny, uważam za wyczyn. Więcej smaku na film robić nie będę, ponieważ przeprowadzone przeze mnie poszukiwania wskazują, że do Polski i tak nie zawita. W końcu nic dziwnego, skoro kina muszą pomieścić wszystkie genialne wytwory amerykańskiej produkcji. Wolę nie myśleć o tym ile dobrych filmów omija nasz kraj.
AUTOPREZENTACJA
Jeśli zaś chodzi o tematykę nieradzenia sobie ze stresem, to jestem w tej dziedzinie niekwestionowanym autorytetem. Doskonale wiem co należy zrobić, aby przypadkiem go nie zmniejszyć, a wiedzą tą podzielę się na przykładzie czwartkowej prezentacji na zajęcia z francuskiego. Przede wszystkim należy przygotowywać się do wystąpienia z jak najmniejszym wyprzedzeniem, aby przypadkiem nie zdążyć nic powtórzyć, ani poprawić. Wskazane jest zabranie się do pracy na tyle późno, aby do ostatniego momentu nie było wiadomo, czy zdąży się skończyć. Konieczność dwudziestominutowego, publicznego wystąpienia na dowolny temat, w obcym języku była przeze mnie skutecznie spychana na margines świadomości przez ostatnie dwa miesiące. W zależności od nastroju, czasem wyobrażałam sobie, że zajmę się tym znacznie wcześniej, aby zredukować związany z nim stres, a czasem patrzyłam na sprawę bardziej realnie, czyli zakładałam powstanie pracy dzień przed wystąpieniem. Spekulacje na ten temat okazały się jednak całkowicie zbędne, bowiem prezentacja o wdzięcznym tytule „Les relations franco-polonaises” ostatecznie narodziła się godzinę przed publikacją, co dało mi jeszcze czas na zorganizowanie prapremiery, podczas której z omawianą tematyką szczegółowo zapoznała się moja lodówka. Po słuchaczach w klasie nie spodziewałam się zresztą wiele większego entuzjazmu. Jeśli chodzi o pierwszą część poświęconą wspólnej historii Polski i Francji, która została stworzona dla zyskania czasu i zwiększenia powagi wystąpienia, to prawdopodobnie nie słuchała jej nawet nauczycielka, natomiast część druga, porównanie życia studenckiego w obydwu krajach spotkała się z wielkim entuzjazmem całego audytorium, a po zakończeniu jeszcze przez kilkanaście minut musiałam odpowiadać na pytania zaciekawionych słuchaczy. Niekwestionowanym hitem wszech czasów było opowiadanie o juwenaliach. Wszystkim się podobało.
HOROSKOP
Oto najnowszy, najbardziej szczegółowy horoskop na CAŁY MIESIĄC! Tylko u nas! Wróżka Sara przepowiada przyszłość ze stuprocentową pewnością dla wszystkich znaków zodiaku (jeśli którakolwiek część się nie ziści, napisz do redakcji, a zwrócimy Ci utracone nadzieje):
W NASTĘPNYM NUMERZE:
Podróże: Dwa metry śniegu w Pirenejach!
Kulinaria: Jak zjeść niedzielne śniadanie nie mając nic w lodówce.
Blog mój ostatnio zapadł w sen zimowy, najwyższy czas na nowo go obudzić. Wszak pędzący bez opamiętania czas bez przerwy dostarcza nowych wrażeń. Oto numer tygodniowy gazetki blogowej:
SPIS TREŚCI:
Od redakcji: Słów kilka na dobry początek tygodnia (tę część na szczęście masz już za sobą)
Uczelnia: Praca w grupie – jak zdobywać dobrą opinię u wykładowców.
Podróże: Pierwszy śnieg w Pirenejach: radość czy zagrożenie – to zależy od ciebie!
Kultura: Co w kinie piszczy.
Autoprezentacja: Jak nie radzić sobie ze stresem, aby życie było emocjonujące.
Horoskop: Sprawdź co Cię czeka w najbliższej przyszłości!
UCZELNIA
Semestr kończy się za tydzień, a ja dopiero co miałam okazję pierwszy raz współpracować z Francuzami w ramach zajęć uczelnianych. Cóż, studia prawnicze w żadnym kraju nie sprzyjają kooperacji. Temat niestety przedstawiał się mocno nieciekawie: badaliśmy wiedzę studentów o kryminologii w najogólniejszym możliwym ujęciu, za pomocą skrajnie nudnych ankiet. A jakie pytanie – taka odpowiedz, wiadomo. Jedyne co ratowało sytuację to dobrze dobrany skład grupy, z którą można było znakomicie wyśmiać całą naszą bezwartościową pracę. Dla mnie nie były to zajęcia obowiązkowe, ale czego się nie robi, aby sprawiać wrażenie aktywnej i zainteresowanej tylko po to, aby pani profesor, kiedy przyjdzie co do czego, była równie zainteresowana wstawieniem jak najlepszej oceny. A stres egzaminacyjny zaczyna być drugim cieniem...
PODRÓŻE
KULTURA
AUTOPREZENTACJA
Jeśli zaś chodzi o tematykę nieradzenia sobie ze stresem, to jestem w tej dziedzinie niekwestionowanym autorytetem. Doskonale wiem co należy zrobić, aby przypadkiem go nie zmniejszyć, a wiedzą tą podzielę się na przykładzie czwartkowej prezentacji na zajęcia z francuskiego. Przede wszystkim należy przygotowywać się do wystąpienia z jak najmniejszym wyprzedzeniem, aby przypadkiem nie zdążyć nic powtórzyć, ani poprawić. Wskazane jest zabranie się do pracy na tyle późno, aby do ostatniego momentu nie było wiadomo, czy zdąży się skończyć. Konieczność dwudziestominutowego, publicznego wystąpienia na dowolny temat, w obcym języku była przeze mnie skutecznie spychana na margines świadomości przez ostatnie dwa miesiące. W zależności od nastroju, czasem wyobrażałam sobie, że zajmę się tym znacznie wcześniej, aby zredukować związany z nim stres, a czasem patrzyłam na sprawę bardziej realnie, czyli zakładałam powstanie pracy dzień przed wystąpieniem. Spekulacje na ten temat okazały się jednak całkowicie zbędne, bowiem prezentacja o wdzięcznym tytule „Les relations franco-polonaises” ostatecznie narodziła się godzinę przed publikacją, co dało mi jeszcze czas na zorganizowanie prapremiery, podczas której z omawianą tematyką szczegółowo zapoznała się moja lodówka. Po słuchaczach w klasie nie spodziewałam się zresztą wiele większego entuzjazmu. Jeśli chodzi o pierwszą część poświęconą wspólnej historii Polski i Francji, która została stworzona dla zyskania czasu i zwiększenia powagi wystąpienia, to prawdopodobnie nie słuchała jej nawet nauczycielka, natomiast część druga, porównanie życia studenckiego w obydwu krajach spotkała się z wielkim entuzjazmem całego audytorium, a po zakończeniu jeszcze przez kilkanaście minut musiałam odpowiadać na pytania zaciekawionych słuchaczy. Niekwestionowanym hitem wszech czasów było opowiadanie o juwenaliach. Wszystkim się podobało.
HOROSKOP
Oto najnowszy, najbardziej szczegółowy horoskop na CAŁY MIESIĄC! Tylko u nas! Wróżka Sara przepowiada przyszłość ze stuprocentową pewnością dla wszystkich znaków zodiaku (jeśli którakolwiek część się nie ziści, napisz do redakcji, a zwrócimy Ci utracone nadzieje):
Uważaj, w najbliższym czasie czekają Cię spore wydatki. Będziesz musiał wykazać się też wyjątkowa kreatywnością i pomysłowością, ale nie szczędź wysiłków, jeśli wystarczająco się postarasz, w zamian spotka Cię także wiele przyjemności. Uważaj na swoją figurę, najbliższe tygodnie grożą przybraniem na wadze. W drugiej połowie grudnia aura będzie sprzyjać ociepleniu się stosunków rodzinnych, zadbaj o miłą atmosferę, być może spotkasz dawno niewidzianych krewnych? Pod koniec miesiąca możliwa huczna impreza, nie przegap okazji do dobrej zabawy!
W NASTĘPNYM NUMERZE:
Podróże: Dwa metry śniegu w Pirenejach!
Kulinaria: Jak zjeść niedzielne śniadanie nie mając nic w lodówce.
Subscribe to:
Posts (Atom)