Friday, November 26, 2010

Accelerando non troppo

Z czasem czas płynie coraz szybciej. Przedziwną tę zależność każdy odkrywa niezależnie, w swoim czasie, a przeprowadzony przeze mnie wywiad wyraźnie wskazuje na popularność zjawiska. Co więcej, prawo to ma zastosowanie do każdej wyróżnialnej określonym wydarzeniem jednostki czasu, zupełnie niezależnie od obiektywnej długości jej trwania. Cała partytura życia, a także każdy temat muzyczny z osobna wykonywane są accelerando. Powroty zawsze będą znacznie szybsze od dojazdów, chociaż do pokonania jest dokładnie taka sama droga, a im człowiek bardziej zaawansowany w latach, tym krótsza staje się każda doba. Chociaż za to ostatnie akurat należy się ukłon w stronę dobrotliwej natury.

Zgodnie z powyższą zależnością ostatni tydzień trzymiesięcznego pobytu w Pau przemknął niezauważenie.

Thursday, November 25, 2010

Razem raźniej

W niedzielę natomiast, po odespaniu sobotniej wycieczki, miałam okazję uczestniczyć w wielonarodowym obiedzie. Ninon, Francuzka poznana tydzień temu w górach zaprosiła do siebie kilka osób, aby razem przygotować posiłek. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że grupowe opychanie się sprawia znacznie więcej przyjemności niż indywidualne. W jej kuchni zalęgła się więc trójka Niemców, dwójka Francuzów, jedna Brazylijka i ja. Przygotowaliśmy wspólnie mnóstwo pyszności, które zamierzam powtórzyć i zaprezentować szerszej publiczności po powrocie do Polski. Na stole pojawiły się zapiekanki ze śmierdzącym na kilometr kozim serem z miodem, tradycyjne francuskie quishes (za którymi osobiście nie przepadam), marchewka z czosnkiem (kto by pomyślał, że czosnek może okazać się smaczny?), kalafior w sosie serowym, chipsy tortillowe w sosie warzywnym na bazie awokado, sałatka owocowa, ciasta, przeróżne ciasteczka i jeszcze kilka smakołyków. Kto zazdrości? :)

Taki obiad to całkiem niezły interes dla organizatora tego bałaganu: resztkami cała francuska rodzina wyżywi się przez tydzień. Dobrze, że wieczorem zaczął padać deszcz i Ninon o dobrym sercu odwiozła nas do domów samochodem. Inaczej z trudem dotoczylibyśmy się z powrotem do własnych łóżek.

Błoto i śnieg


Sobotnia wycieczka w góry okazała się absolutną porażką organizacyjną. 14 najwierniejszych wielbicieli gór zebrało się o 7.00 rano, aby dowiedzieć się, że nie ma dla nich transportu, ponieważ uniwersytecki busik jest w naprawie. Rozpoczęło się standardowe poszukiwanie samochodów, ale mimo usilnych starań nie przekroczyliśmy liczby dwóch pięcioosobowych pojazdów. A oczywiście nikt nie chciał zrezygnować. Bernard więc, zamiast zarządzić losowanie (ostatecznie zawsze lepiej, żeby 10 osób miło spędziło czas niż żadna), odwołał całą wyprawę, jako powód podając złą pogodę i brak transportu. Pogodziliśmy się wszyscy z tym faktem, ale jakoś nie chciało się jeszcze nikomu wracać do domu, więc staliśmy radośnie sobie plotkując, gdy nagle Bernard, bardziej chyba od nas zawiedziony, że nie pojedziemy w góry, zauważył że 5 osób już poszło, więc zmieścimy się już do dwóch samochodów. Pełne zaskoczenie taką propozycją bez namysłu wyrzuciło ze mnie szereg uwag, jak bardzo byłoby to niesprawiedliwe,a Bernard przyznał mi rację. Ale kiedy 10 minut później pomysł ten pojawił się już po raz drugi, bez zbędnego gadania wsiedliśmy do samochodów i po prostu pojechaliśmy.


Wycieczka odbyła się pod znakiem błota i śniegu, w zależności od wysokości. Rozpoczęliśmy więc od brnięcia w mazistej, brązowej brei, która bardzo dokładnie oblepiała wszystko, co choć przez ułamek sekundy miało z nią kontakt. Po niedługim czasie wszystkie buty były już całkowicie zuniformizowane, niezależnie od koloru i fasonu wyjściowego.


W wyższych partiach natomiast natknęliśmy się na śnieg, którego nie było co prawda zbyt wiele, ale dawał bardzo dużo radości. Bitwa na śnieżki absolutnie obowiązkowa.



Pogoda była przepiękna, ciepła i słoneczna. Musieliśmy co prawda w tym celu zmienić miejsce wycieczki o kilka szczytów bardziej na zachód, ale powszechnie wiadomo, że znacznie przyjemniej chodzi się po górach, gdy człowieka otaczają piękne widoki.



Nazajutrz Bernard tak jak zwykle przesłał nam kilka zdjęć. Pod nimi pojawiło się wyjaśnienie: mimo złych warunków pogodowych, jednak zdecydowaliśmy się z kilkoma osobami zrealizować zaplanowaną wycieczkę. Na jego miejscu nie spojrzałabym pozostałej piątce studentów w oczy.

Sezon Łowiecki

Tydzień uciekł bardzo szybko, nie wiadomo nawet kiedy. Na nowo wprowadziłam się w tryb zajęciowy i zmusiłam do wczesnego wstawania. No, przynajmniej w większości przypadków... Nie na długo już w każdym razie, bo semestr kończy się dokładnie za trzy tygodnie. W związku z tym zaczął mnie powoli dopadać stres egzaminowy i konieczność skompletowania wszystkich notatek. Sprawa nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać, razem z Julianą opracowałyśmy specjalne strategie łowieckie. Przede wszystkim myśliwy musi dysponować dobrym punktem obserwacyjnym. Instalujemy się zatem na samym końcu auli, skąd rozciąga się panorama na wszystkie możliwe zdobycze. Następnie skupiamy się na posiadaczach komputerów, którzy zajmują pierwsze rzędy. Dla siedzących z przodu rośnie prawdopodobieństwo, że są odpowiedzialni i sumienni, dodatkowo nie widzą jak często nie ma nas na wykładach, a przecież nikt nie lubi dzielić się swoją pracą z nierobami. Potem śledzimy cały wykład potencjalne ofiary i typujemy jedną, która statystycznie najmniej przegląda strony internetowe, a najwięcej pisze. Gdy wykład się kończy, napadamy z zaskoczenia, zanim zdąży jeszcze wyłączyć komputer i nie najlepszym (aby być wiarygodnym), ani nie najgorszym (żeby nie zamęczyć słuchacza) francuskim wyjaśniamy jak bardzo wdzięczne będziemy za notatki z całego semestru. Skuteczność: 100% :).

W środę wieczorem, całkiem z nudów wybrałam się do Centrifugeuse, na spektakl podpisany „taniec nowoczesny”. Przyzwyczajona do wysokiego poziomu odbywających się tam imprez, nie traciłam czasu na wdawanie się w szczegóły. Taniec, to taniec. Ale nie zawsze. Jak się okazało, było to przedstawienie, gdzie występowały cztery niewidome osoby, a głównym zamysłem było wprowadzenie widzów w bezobrazowy świat artystów. W związku z tym w całkowitej ciemności organizatorzy prowadzili każdego za rękę na jego miejsce, co było ekscytujące, ale niestety trwało czarną wieczność. O tańcu w ogóle nie mogło być mowy, na początku aktorzy rozmawiali, ale na tyle specyficznie, że połowy nie byłam w stanie zrozumieć, potem w minimalnej ilości światła, która dawała tylko lekki zarys postaci, trójka z nich stała na środku i wyginała się jak drzewa na wietrze do rytmicznego hałasu przez pół godziny. Moim marzeniem przez ostatnie 15 minut było, aby ktoś w końcu opamiętał się, zapalił światło i wypuścił nas z niewoli. Chcesz być kulturalny, musisz cierpieć.

Za to czwartkowy wieczór w prosty, imprezowy sposób wynagrodził mi wszystkie straty moralne spowodowane nadmiarem kultury. Jan, jeden z co fajniejszych Niemców, wraz ze współlokatorami zorganizowali u siebie, w pięknym, wielkim mieszkaniu imprezę. Spodziewałam się przyjemnego posiedzenia z kilkoma znajomymi osobami, a trafiłam w prawdziwy wir towarzyski. Każdy pokój wypełniony był ludźmi, a wszędzie działo się coś ciekawego. Krótko mówiąc: tańce, hulanki, swawole i tylko jedna wizyta zrozpaczonych sąsiadów o 2.00 w nocy, którzy z bardzo poważną miną obiecali następnego dnia rano napisać skargę na policji, powiadomić właściciela apartamentu oraz uniwersytet. Ale wszystko to nic, najbardziej przeraziła Jana (który niedawno obchodził 26 urodziny) groźba powiadomienia rodziców o jego złym prowadzeniu się. To nie były już żarty, bezwzględnie trzeba było ściszyć muzykę. Nie przeszkodziło nam to jednak doskonale, choć po cichu, bawić się jeszcze do 5.00 nad ranem :).

Niezapomnianym elementem imprezy było tez spotkanie bardzo miłego Francuza, z którym nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że widzieliśmy się już wcześniej, ale nie mogliśmy dojść kiedy i gdzie mogło to nastąpić. W każdym razie, kiedy dowiedział się, że jestem z Polski, powiedział, że to super, bo Polacy są doskonale sympatyczni. Na przykład w zeszłym tygodniu, na mieście spotkał taką parę, z którą znakomicie mu się rozmawiało i która bardzo fajnie razem wyglądała. Oczywiście chwilę później wspólnymi siłami doszliśmy do tego, że ma na myśli mnie i Lestata. To było doskonale miłe :).

A do domu z imprezy wróciłam z... gitarą. Jan, który był już w stanie mocno ułatwiającym spontaniczne decyzje, powiedział że mogę ją pożyczyć na kilka dni. Jakkolwiek zachodziły wątpliwości, czy tak samo ze swej dobroci ucieszy się rano, postanowiłam skorzystać. Na muzycznej pustyni każdy akord jest na wagę złota.

Wednesday, November 24, 2010

Dekompresja


Wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Aby uniknąć przejażdżki na lotnisko i powrotu do pustego pokoju, czyli zbyt gwałtownego wynurzenia z bajki w rzeczywistość, zapisałam się na weekendową wycieczkę w Pireneje z uniwerkiem. W sobotę rano Lestat odprowadził mnie na miejsce zbiórki. Pożegnania są smutne. Bernard, nasz przewodnik, próbował jeszcze przekonać Lestata, że samoloty strajkują i powinien pojechać z nami w góry (w poprzednią sobotę na wycieczce byliśmy razem), ale przyjemny ten pomysł został natychmiast odrzucony przez ostatni fragment zdrowego rozsądku, jaki ostał się jeszcze po dwóch tygodniach spędzonych razem w sposób jak najbardziej romantyczno-wakacyjny. 



Za to weekend w górach był genialny. Wyprawę rozpoczęliśmy od zawiezienia naszych rzeczy do schroniska, wyniesieniu stołu na polankę i zjedzenia śniadania z przepięknym widokiem na góry. Każdy poranek mógłby tak wyglądać. 



Na tym najbardziej szpiczastym czubku z powyższego zdjęcia (Pic du Viscos) bylismy tydzień temu:).


Bardzo ładna, całodniowa wycieczka zakończyła się podziwianiem zachodu słońca z wysokości. Jedyny minus takiej przyjemności polega na tym, że kiedy słońce zachodzi na górze, to na dole od dawna jest już ciemno, więc poziom trudności powrotu wzrasta. Ale dotarliśmy szczęśliwie do naszego schroniska, gdzie kominek został rozpalony i gdzie mogliśmy odpocząć, a w swoim czasie przygotować duży, wesoły obiad dla 18 osób. 



Większość wieczoru upłynęła nam na nieporuszaniu się. Namnożyło się bowiem wśród nas fotografów bawiących się w robienie zdjęć w ciemności, a każdy co chwilę krzyczał, żeby się nie ruszać. Natomiast główną rozrywką, za sprawą posiadanej mapy nieba, stało się wynajdywanie gwiazdozbiorów. Piękne bezchmurne niebo stworzyło do tego doskonałe warunki. 



Kolejny dzień rozpoczął się wcześnie, aby zdążyć zrealizować wycieczkę przed zapowiadanym po południu deszczem. Dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać piękny wschód słońca. 



W pirenejskim lesie jest natomiast bardzo niebezpiecznie. Kiedy po południu schodziliśmy już z powrotem w dół, minęliśmy dwójkę ludzi, którzy z nieznanych mi przyczyn wprowadzali pod górę kozę. Kiedy przechodziliśmy całą grupą, dzielnie trzymali sfrustrowane zwierzę, któremu jakiś czas później udało się zbiec z niewoli. Spokojnie szłam ostatnia, gdy nagle zobaczyłam radośnie pędzącą w dół kozę. Nie przeczuwając niebezpieczeństwa przesunęłam się z jej trasy i czekałam aż przebiegnie. Niestety, jak się okazało, nie miała takiego zamiaru, zatrzymała się przy mnie i z nieukrywaną radością raz po raz zaczęła uderzać mnie rogami. Na szczęście idący razem ze mną Anglicy stanęli na wysokości zadania, Toby złapał kozę za narzędzie zbrodni, a Mali trzymała w zanadrzu wielki badyl obronny i tak udało nam się doczekać przyjścia właścicieli. Mam nadzieję, że nie spotkamy niedźwiedzia. 


Do samochodów dotarliśmy akurat w momencie kiedy zaczynało padać. Chwilę później jechaliśmy już do domu w wielkiej ulewie. A tam czekała na mnie samotność. Po Lestacie pozostał tylko zapomniany dezodorant, dwa funty za biurkiem i bardzo ostra pasta tabasco. 

I wspaniały prezent imieninowy do czytania w długie zimowe wieczory :).




Tuesday, November 23, 2010

Urodziny krowy

W piątek, tuż po naszym powrocie z dalekich podróży, za Leclerciem czekała nas impreza niespodzianka: pierwsze urodziny mlekomatu. Automatyczna krowa została pięknie przystrojona balonikami, a obok postawiono stół gdzie właściciele częstowali mlekiem, naleśnikami i pysznymi ciasteczkami. Ściągnięty w ten sposób tłum degustatorów namawiano na zakup oraz pomagano po raz pierwszy obsłużyć maszynę, przy czym w ramach promocji (z której oczywiście skorzystaliśmy) trzeci litr mleka dostawało się w prezencie. Otrzymałam nawet ulotkę z przepisami na wszystkie prezentowane mleczne pyszności i trzeba przyznać, że całkiem nieźle to wymyślili. Np. Przepis na 15 małych ciasteczek zakłada zakup 8 litrów świeżego mleka, aby zebrać z niego śmietankę. Interes życia. Spora szansa, że niedługo zawita do Polski, tym bardziej, że taki projekt z całą pewnością dostałby dofinansowanie z UE.

Zjedliśmy ostatnie croissanty i zakupiliśmy dla Lestata całe stado serów podróżnych przeznaczonych do częstowania co odważniejszych znajomych. A przynajmniej taką mieliśmy nadzieję, bo wieczorna degustacja wykazała, że wybraliśmy niestety zbyt mało aromatyczne sztuki. Albo nie mieliśmy szczęścia, albo pobyt tutaj tak dalece spaczył nasz zmysł powonienia, że żaden ser nie będzie już aromatyczny przez najbliższy rok.

Monday, November 22, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część piąta: Byle do domu!


Po lodowatej nocy nastał słoneczny dzień i życie obudziło się na nowo. Sprawnie spakowaliśmy mieszkanie do plecaka, pozdrowiliśmy ludzi, którzy o poranku przyszli zbierać oliwki w naszym ogródku i wydoiliśmy automat z mlekiem. Prawdziwie wiejski poranek.

Cywilizacja jednak dopadła nas szybko. Wczoraj na dworcu byliśmy lekko zaskoczeni faktem, że aby kupić bilety, trzeba było mieć wydrukowany wcześniej numerek kolejkowy, niczym na poczcie. Nasze zdziwienie nie miało jednak granic, gdy okazało się, że taki sam system obowiązuje w maleńkim Figueres, w... piekarni. Zanim się normalny człowiek zorientuje, już wyprzedza go dziesięciu tubylców. Ciekawe tylko, czy chciano chronić turystów przed autochtonami, czy może odwrotnie? Biorąc pod uwagę południowy temperament, możliwe że gdyby nie ten system, Hiszpanie byliby już w pierwszej dziesiątce wymierających gatunków.


Drogę do muzeum Dalego zastąpił nam punkt informacji turystycznej, który zawsze warto odwiedzić bez żadnej przyczyny i który szybko zmienił nasze plany. Okazało się bowiem, że urocze to miasteczko dysponuje także największą w Europie fortecą. Udaliśmy się więc na pobliski pagórek, aby pochodzić po czymś, co zostało wzniesione pod koniec XVIII wieku, a co gdyby powstało kilka stuleci wcześniej, byłoby pięknym zamkiem. Poszwendaliśmy się zatem bez większego entuzjazmu między niezbyt starymi murami, z których rozciągał się całkiem przyjemny widok na okolicę.


Następnie nie marnując czasu, popędziliśmy zwiedzać muzeum Dalego, które zostało założone 36 lat temu przez samego artystę. Dużo sal, dużo ciekawostek przykuwających uwagę i wszędzie dużo ludzi. Niestety najbardziej znanych obrazów uświadczyć tam nie można, autor miał nieszczęście być docenianym już za życia, w związku z czym większość tego co opuściło jego pracownię rozpłynęło się po świecie.




Kiedy wyprowadziliśmy się z muzeum tuż przed zamknięciem, nie pozostawało już nic innego jak tylko rozpocząć powrót do domu. Wystartowaliśmy więc dość późno z pobliskiej stacji benzynowej, a jak wiadomo nocą czas oczekiwania między kolejnymi przejażdżkami wzrasta wprost proporcjonalnie do pory. Nie obyło się też bez małych przygód. Kierowca, który wyrzucił nas koło Tuluzy twierdził że za chwilkę będą bramki i tam spokojnie sobie staniemy z karteczką. Niestety odległości z punku widzenia pędzącego samochodu rządzą się swoimi prawami i tak oto nie ominął nas trzykilometrowy, romantyczny spacer brzegiem autostrady. Sami nie wiedzieliśmy czy brak ruchu w nocy na autostradzie jest dla nas raczej powodem do smutku czy do radości. Ostatni pan, wesoły tirowiec, a na domiar złego Hiszpan (=nie znający ani jednego słowa w ludzkiej mowie) poinformował nas nad ranem, że minęliśmy już Pau. Wiadomość ta nie ucieszyła nas zbytnio, zmartwienie nie trwało jednak długo, bo po chwili pojawił upragniony zjazd do Pau. Nigdy nie będzie nam dane dowiedzieć się czy pan kierowca był mocno niezorientowany we własnej trasie, czy też był obdarzony tak specyficznym poczuciem humoru. Wszystko jednak zakończyło się szczęśliwie padnięciem do łóżka o godzinie 8.00 rano, kiedy normalni ludzie właśnie wychodzili na poranne zajęcia.

Ale to nie koniec podróży. To tylko krótka przerwa przed kolejnymi przygodami :).


Saturday, November 20, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część czwarta: Dalej przed siebie.

Po standardowej, hostelowej. porannej kawce, pozostawało już tylko zebrać swój dobytek i ruszyć dalej w świat. To zaskakujące jak wielki bałagan można zrobić na powierzchni bardzo niewielkiej wyłącznie za pomocą dwóch małych plecaczków. Mamy talent.


Ostatni raz rzuciliśmy okiem na przeludnioną Ramblę wraz z jej wszystkimi baśniowymi stworzeniami i wąskimi uliczkami powoli poczłapaliśmy w stronę parku de la Ciutadella. Po drodze udało nam się zaopatrzyć w pamiątkowe, barcelońskie koszulki, które dumnie będziemy nosić do trzeciego prania, bo potem prawdopodobnie i tak się rozpadną. Lestat wykazał się przy tym doskonałą zdolnością targowania, której ja niestety nie posiadam w najmniejszym stopniu. Dobrze, trzeba się uzupełniać.


Park był oczywiście bardzo ładny, ale przecież w tym mieście nie mogło być inaczej. Przywitały nas zielone, dzikie papugi, które bezstresowo wiły mieszkania na palmach, a ich głównym i najbardziej zauważalnym zajęciem było hałasowanie. Trzeba przyznać, że w tej dziedzinie doszły do perfekcji. Taka palma jest właściwie jak blok mieszkalny, a cały park jak jedno wielkie blokowisko. Czy w takim razie papugi niebawem zaczną rapować?




Jedną z głównych atrakcji parku jest mamut. Skąd się tam wziął? Nie mam pojęcia, dwa lata temu już stał, co do poprzednich kilku tysięcy nie mogę się z całą pewnością wypowiedzieć. Wśród bujnej, południowej roślinności wygląda co najmniej egzotycznie i nie sposób przejść koło niego obojętnie. Prosto od mamuta udaliśmy się na plażę, ale mimo pięknego słońca rozsądek podpowiadał, że na kąpiel jest już za zimno. Tym razem go posłuchaliśmy, ograniczając się do plażowych przyjemności smakowych w postaci piwa i jogurtu. Dostałam stado romantycznie zebranych muszelek, które kurzą się obecnie u mnie w pokoju. Chyba nie mam wyjścia, trzeba je będzie przerobić na biżuterię.



Przechodząc obok dworca, wbrew wszelkiej logice postanowiliśmy zapytać osobiście o pociągi do Figueres. I nagle okazało się, że jesteśmy uratowani! Za połowę ceny podawanej przez podstępny internet co godzinę można spokojnie przemieszczać się tam i z powrotem eleganckim, wygodnym pociągiem. Tak oto szybko rozwiązał się nasz problem wydostania z miejskiego piekła autostopowego. Całkiem spokojnie już zatem pojechaliśmy obejrzeć jeszcze sławny park Gaudiego z kolorową jaszczurką, będącą wizytówką miasta, domkami, które wyglądają jakby były zrobione z polukrowanego piernika i pięknym widokiem na całą Barcelonę, zakończoną morzem.




Tam natknęliśmy się na przedziwny instrument: hang, jak poinformowała nas karteczka. Wygląda jak UFO i spod zdolnych rąk, które umieją się nim posługiwać wydaje bardzo przyjemne dla ucha brzmienia. Od razu zapragnęliśmy włączyć go do naszej domowej kolekcji, jednak po niedawnych poszukiwaniach drogą internetową okazało się, że nie będzie to prosta sprawa. Wyrabia je bowiem tylko dwójka ludzi w Szwajcarii, gdzie na specjalne zamówienie, po zapisaniu się do kolejki można otrzymać hang za jedyne 1000 €. Cóż, to marzenie muzyczne będzie chyba musiało doczekać czasu, aż stanę się poważanym prawnikiem. Mam nadzieję, ze ludzie którzy je wytwarzają nie stracą jeszcze całkiem słuchu do tej odległej pory.




Pociąg, tak jak obiecał, szybko i sprawnie teleportował nas do Figueres, które jest bardzo sympatycznym, malutkim miasteczkiem. Kiedy wysiedliśmy na stacji, pan kolejarz sprowokował wyznanie bardzo znamienne dla całej naszej podróży:
  • Where are you going?
  • ... We don't know.
A jak zabrzmiałoby to zdanie w innych wariantach językowych? Oto krótka analiza wpływu mowy na wydźwięk konwersacji:



Obojętnie:
  • Où allez-vous?
  • On sait pas. (najlepiej jeszcze z typowo francuskim wzruszeniem ramionami ucinającym każdą dobrze zapowiadającą się dyskusję)

Wścibsko – zaczepnie:
  • Dove vai?
  • Non lo so. (tutaj należy szybko się oddalić, żeby Włoch nie opowiedział ci całego swojego życia i nie zaproponował, że się przyłączy, skoro masz dużo wolnego czasu)

Zaskakująco:
  • Gdzie się wybieracie?
  • Nie wiemy. (lepiej sprawdź czy masz jeszcze portfel i czy niktcię nie śledzi)

Ostrzegawczo:
  • Wer du gehst?
  • Ich wieß nicht. (uciekaj zanim wezwie policję i zamkną cię za włóczęgostwo )

Na koniec moje ulubione, filozoficzne, szczere i zagubione:
  • Quo vadis?
  • Nie mam pojęcia.



Po takich oto to przyjemnych pogawędkach przeprowadzonych w jakże neutralnym języku angielskim, wyruszyliśmy zobaczyć kawałek miasteczka, które o godzinie 22.00, w środku tygodnia było już całkowicie wymarłe. Znaleźliśmy za to genialny placyk zabaw, który poprzez specyficzną huśtawkę w kształcie latającego spodka dostarczył nam bardzo wiele radości.



Ponieważ zawsze w życiu trzeba do czegoś dążyć, szybko wyznaczyliśmy sobie kolejny cel: znalezienie piwa. Na sklepy nie było już co liczyć, udaliśmy się zatem z pomocą mapki na stację benzynową, która okazała się nowoczesnym, całkowicie samoobsługowym, automatycznym cudem techniki. Wyprawa nasza nie była jednak całkiem bezowocna, ponieważ alternatywą do zatankowania benzyny było zatankowanie świeżego mleka ze znanego nam już z Pau mlekomatu. Pyszności :).



Aby zrealizować misję do końca, odszukaliśmy jedyny otwarty o tej porze bar Cafe del sol, gdzie poza piwem udało się nabyć lody. Mogę się tylko domyślać jak niskie temperatury panują w tamtejszych zamrażarkach, ale ponieważ nie dodali do deseru siekiery, a jedynie łyżeczkę, musiałam odczekać 15 minut zanim udało mi się go spożyć. Pan kelner natomiast wykazał się wyjątkowym poczuciem humoru, ponieważ poproszony o rachunek przyniósł... jeszcze jedno piwo. Najwyraźniej uznał, że Lestat wypił zdecydowanie za mało.



Kiedy udało się już opuścić lokal bez dalszego wpędzania klientów w alkoholizm, poczłapaliśmy na koniec miasta, by sprawnie rozstawić nasz przenośny dom i tym samym sprawić, że wożenie go ze sobą przez setki kilometrów miało jakikolwiek sens. Niestety noce są bardzo zimne, nawet w Hiszpanii.

CDN


Thursday, November 18, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część trzecia: Dżungla miejska

Barcelońskie hostele wymyśliły całkiem niezły patent na poranne zwlekanie z łóżek balujących do późna gości: śniadania, zawsze wliczone w cenę pokoju, wydawane są wyłącznie między 8.00 a 10.00. Sprytny ten sposób uratował dla nas przedpołudnie, za co jesteśmy wdzięczni hostelowym tostom i kawce.


Jak prawdziwi turyści, bez dużych plecaków, za to z dużym aparatem fotograficznym cały dzień włóczyliśmy się przeróżnymi uliczkami, oglądając przy okazji co bardziej znane projekty Gaudiego i wiele innych przyjemnych miejsc. Nie jestem pasjonatką wielkich aglomeracji miejskich, ale Barcelona ma w sobie dużo uroku, jest zadbana i przede wszystkim ciekawa. Każda jej część wygląda inaczej, a wszystkie są bardzo ładne.

W ramach odkrywania nowych smaków, w mijanym po drodze sklepie zaopatrzyliśmy się w kilka regionalnych produktów spożywczych. Dla każdego to co lubi najbardziej, czyli Lestat wybrał oryginalną kiełbasę, a ja dziwne ciastka. Obydwa produkty były tak specyficzne, że starczyły jeszcze na dwa kolejne dni. W dziedzinach mięsnych nie bardzo mogę się wypowiadać, z powodu braku znajomości tematu, natomiast jeśli chodzi o słodycze, to były po prostu bardzo kruche, nieprawdopodobnie wprost słodkie i jednocześnie tłuste. Zaskakujące połączenie, prawdopodobnie stworzone tylko dla przyjezdnych, bo nie wyobrażam sobie, żeby można to było spożywać inaczej niż w ramach ciekawostki smakowej jednorazowej.


Najlepsze na deser: Sagrada Familia. Pokusiliśmy się nawet o odstanie odpowiedniego czasu w długiej, wielonarodowościowej kolejce, aby wejść do środka. Dla niewtajemniczonych: jest to kościół zaprojektowany przez Antonio Gaudiego, jego największe przedsięwzięcie architektoniczne, któremu całkowicie oddał ostatnie lata swojego życia oraz większość zdrowego rozsądku, nim dał się potrącić przez barceloński tramwaj. Gaudi genialnym architektem był i konstrukcja ta z całą pewnością jest niezwykła. Budowa trwa już 128 lat i bardzo jestem ciekawa czy uda się ją ukończyć wcześniej niż moje życie. Jeśli obiła nam się o uszy informacja, że prace są mniej więcej w połowie, to cóż, marne na to szanse. Wszystko to idzie w tempie ślimaczym, ponieważ umysł geniusza zaprojektował katedrę na kształt żywego organizmu, każdy element jest inny i wszystkie są wykonywane ręcznie, nad czym całe stadko zapalonych rzeźbiarzy, pracuje z pasją. Marzenie twórcy poniekąd już się spełniło, ponieważ Sagrada sama na siebie zarabia i to lepiej niż większość żywych organizmów. Ale potrzeby również ma ogromne, a z całą pewnością grzecznie płaci podatki. Sagradzie życzymy wszystkiego najlepszego, niechaj rośnie szybko i zdrowo.




Z przykrością muszę stwierdzić, że do Barcelony spóźniliśmy się o jeden dzień. Tak niewiele bowiem dzieliło nas od spotkania z Benedyktem XVI, który przyjechał nadać naszej Sagradzie status bazyliki mniejszej, cokolwiek nie miałoby to oznaczać. Jesteśmy nieutuleni w żalu.


Wracając do domu całkiem przypadkową ścieżką, trafiliśmy na łuk triumfalny, który jak to łuki triumfalne był zupełnie zwyczajny. Osobiście całkowicie nie pojmuję idei wznoszenia budowli tak bezużytecznych, będących jedynie wyrazem megalomanii różnych przywódców. Stoją takie dziwadła w różnych miastach, najczęściej otoczone placami i należy robić im zdjęcia. Dodatkowo, barceloński łuk nie może nawet obronić się tradycją, ponieważ został stworzony jako brama do wystawy, która miała miejsce 120 lat temu. Czy nie lepiej jakaś ładna fontanna?

Wieczór zaowocował niedalekim, chłodnym spacerem, dookoła naszego tymczasowego miejsca zamieszkania oraz absolutnie paskudnym obiadem w postaci fasolki z puszki, która służyła jedynie podtrzymaniu życia. Spędziliśmy też mnóstwo czasu przed hostelowym komputerem, szukając na mapach jakiegokolwiek miejsca, które pomogłoby nam wydostać się następnego dnia z miasta. Bezskutecznie. Barcelona została zaprojektowana zbyt idealnie aby pozostawić jakiekolwiek miejsce dla autostopowiczów przy drogach wylotowych idealnie przechodzących w autostrady. Pociągi natomiast były zdecydowanie za drogie, jak utrzymywały bezczelne strony linii kolejowych. Trzeba zdać się na szczęście.


CDN

A po więcej zdjęć z całego mojego pobytu w Pau zapraszam na

Wednesday, November 17, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część druga: W stronę słońca.

Dobrze, że w wakacje nie istnieją dni tygodnia, inaczej z całą mocą musielibyśmy nienawidzić wczesnego wstawania w poniedziałkowy poranek. A tak, możemy zawdzięczać dużo dziennego czasu praktykom Sary w szpitalu, które nieubłaganie wzywały ją, a przy okazji i nas, na 8.00 rano do życia. Po drodze zostaliśmy podrzuceni na najbliższy wjazd na autostradę, który okazał się miejscem co najmniej niedoskonałym. Przyczyniały się do tego wiatr, deszcz, zimno i brak dobrego miejsca do zatrzymywania samochodów. Po godzinie sztucznego podtrzymywania dobrego nastroju postanowiliśmy zgłębić komunikacyjne tajniki Tuluzy i poszukać lepszego posterunku przy innym wjeździe.


Przespacerowaliśmy więc kawał miasta, po drodze zahaczając o piekarnię z przepysznymi croissantami, które potrafią uśmiechnąć człowieka w najbardziej pochmurny dzień, by ostatecznie zainstalować się na przystanku autobusowym przy innym wjeździe na autostradę z pozbawioną większych nadziei karteczką „oby do bramek”. Zmiana miejsca okazała się dobrym wyborem, bo już niebawem pędziliśmy z Kamelem, nowobogackim Francuzem marokańskiego pochodzenia prosto do Barcelony. Był to jeden z tych pożądanych stopów, które oferują nie tylko podwiezienie, ale też regularnie dostarczane na stacjach benzynowych wyżywienie, a na koniec kieszonkowe, drobne 20 . Ceną za takie przyjemności może w przyszłości okazać się oprowadzenie Kamela po Łodzi, gdyż był to typ uwielbiający zwiedzanie dalekich, egzotycznych krain. Według swoich opowieści do tej pory z co ciekawszych odwiedził Węgry, Rumunię, Bośnię, Afganistan, USA i różne miejsca Afryki a w zeszłym miesiącu był w Dubaju. Interes w każdym razie uważam za opłacalny, tym bardziej że pogoda z każdym kilometrem robiła się coraz ładniejsza. Od centrum stolicy Katalonii dzieliła nas już tylko krótka przejażdżka z szalonym Hiszpanem dukającym kilka słów po angielsku i traktującym jazdę samochodem niczym dobrą grę komputerową z wyścigówkami w roli głównej. Radość z opuszczenia pojazdu w jednym kawałku: bezcenna.


Tak oto znaleźliśmy się w centrum obcego miasta bez pojęcia w którą stronę się udać. Za radą pierwszego napotkanego przechodnia mającego pojęcie o języku angielskim zafundowaliśmy sobie przyjemność w postaci przejażdżki metrem w celu odszukania punktu informacji turystycznej, gdzie dowiedzieliśmy się, że kempingi można uświadczyć jedynie daleko za miastem oraz gdzie dostaliśmy długą listę dostępnych hosteli wraz z mapką. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania ostoi dla zmęczonych turystów. Pierwsze odwiedzone przez nas miejsce było zwykłym mieszkaniem, bardzo starym i bardzo brzydkim, z panią właścicielką która bardzo nie znała żadnego ludzkiego języka i wyglądała jakby bardzo zależało jej na tym żeby przypadkiem żaden zdesperowany, uparty turysta nie wynajął żadnego z pokoi, tworząc tym samym niezliczoną wprost ilość problemów. Lekko zniesmaczeni udaliśmy się na dalsze polowanie, a każde napotkane miejsce było od pierwszego tańsze lub ładniejsze, a najczęściej jedno i drugie. Ostatecznie zainstalowaliśmy się w całkiem sympatycznym hostelu niedaleko centrum, w dwuosobowym pokoju o wymiarach podobnych do mojego akademikowego królestwa w Pau. Kiedy już bezpiecznie odłożyliśmy nasze rzeczy wybraliśmy się na wieczorny spacer po mieście, zaopatrując się w wino w okolicznym sklepie, gdzie wychodząc na przeciw oczekiwaniom klientów, zaproponowano nam nową usługę otwierania napojów na miejscu, co uchroniło nas przed trwonieniem ogromnych sum na korkociąg. Czego się nie robi, aby przyciągnąć klienta kupującego wino za 1 .



Romantyczny spacer rozpoczęliśmy od portu, gdzie co kilka metrów można było spotkać murzynów głośno proponujących najtańsze piwo w małych, czerwonych puszeczkach oraz nieco ciszej marihuanę, zawsze najtańszą i zawsze najlepszą. Takiego klimatu nie ma nawet w Amsterdamie. Zupełnie inny świat. Można powiedzieć, że Barcelona to bardzo zielone miasto.


Kiedy całkiem już wywiało nas znad morza, schowaliśmy mapę i zaczęliśmy włóczyć się po dzielnicy gotyckiej tam, gdzie akurat nas poniosło. W jednej z maleńkich uliczek spotkaliśmy trójkę przyjaznych Litwinów częstujących papryką, którzy wkrótce zaproponowali wspólne pójście do tajnego klubu o wdzięcznej nazwie „Pipa”. Spodziewaliśmy się raczej niewybrednych gejowskich klimatów, a naszym oczom ukazał się normalny, bardzo przyjemny, spokojny klubik zorganizowany na piętrze starej kamienicy i zupełnie nierozreklamowany. O jego istnieniu informowała jedynie mała tabliczka przy domofonie, którym należało zadzwonić, aby wejść do środka. Wystrój bardzo staromodny, przytłumione światło, ale prawdziwa wyjątkowość tego miejsca tkwiła w tangu. Była to jedyna muzyka jaką tam puszczano, a jedna z niewielkich sal przeznaczona była wyłącznie do tańca. Z przyjemnością zainstalowaliśmy się więc w nieprzeszkadzającym kąciku, by podziwiać kilka doskonale tangujących par. Coś wspaniałego, ten taniec robi olbrzymie wrażenie, szczególnie na laikach, takich jak my. Do domu zebraliśmy się dopiero w obliczu zgaszenia muzyki i wizji rychłego zamknięcia klubu.


Znajomi Litwini wyszli już wcześniej bez pożegnania. Kamile absolutnie nie mogła pogodzić się z faktem, że próbowaliśmy przywłaszczyć sobie Wilno.


CDN