Po standardowej, hostelowej. porannej kawce, pozostawało już tylko zebrać swój dobytek i ruszyć dalej w świat. To zaskakujące jak wielki bałagan można zrobić na powierzchni bardzo niewielkiej wyłącznie za pomocą dwóch małych plecaczków. Mamy talent.
Ostatni raz rzuciliśmy okiem na przeludnioną Ramblę wraz z jej wszystkimi baśniowymi stworzeniami i wąskimi uliczkami powoli poczłapaliśmy w stronę parku de la Ciutadella. Po drodze udało nam się zaopatrzyć w pamiątkowe, barcelońskie koszulki, które dumnie będziemy nosić do trzeciego prania, bo potem prawdopodobnie i tak się rozpadną. Lestat wykazał się przy tym doskonałą zdolnością targowania, której ja niestety nie posiadam w najmniejszym stopniu. Dobrze, trzeba się uzupełniać.
Park był oczywiście bardzo ładny, ale przecież w tym mieście nie mogło być inaczej. Przywitały nas zielone, dzikie papugi, które bezstresowo wiły mieszkania na palmach, a ich głównym i najbardziej zauważalnym zajęciem było hałasowanie. Trzeba przyznać, że w tej dziedzinie doszły do perfekcji. Taka palma jest właściwie jak blok mieszkalny, a cały park jak jedno wielkie blokowisko. Czy w takim razie papugi niebawem zaczną rapować?
Jedną z głównych atrakcji parku jest mamut. Skąd się tam wziął? Nie mam pojęcia, dwa lata temu już stał, co do poprzednich kilku tysięcy nie mogę się z całą pewnością wypowiedzieć. Wśród bujnej, południowej roślinności wygląda co najmniej egzotycznie i nie sposób przejść koło niego obojętnie. Prosto od mamuta udaliśmy się na plażę, ale mimo pięknego słońca rozsądek podpowiadał, że na kąpiel jest już za zimno. Tym razem go posłuchaliśmy, ograniczając się do plażowych przyjemności smakowych w postaci piwa i jogurtu. Dostałam stado romantycznie zebranych muszelek, które kurzą się obecnie u mnie w pokoju. Chyba nie mam wyjścia, trzeba je będzie przerobić na biżuterię.
Przechodząc obok dworca, wbrew wszelkiej logice postanowiliśmy zapytać osobiście o pociągi do Figueres. I nagle okazało się, że jesteśmy uratowani! Za połowę ceny podawanej przez podstępny internet co godzinę można spokojnie przemieszczać się tam i z powrotem eleganckim, wygodnym pociągiem. Tak oto szybko rozwiązał się nasz problem wydostania z miejskiego piekła autostopowego. Całkiem spokojnie już zatem pojechaliśmy obejrzeć jeszcze sławny park Gaudiego z kolorową jaszczurką, będącą wizytówką miasta, domkami, które wyglądają jakby były zrobione z polukrowanego piernika i pięknym widokiem na całą Barcelonę, zakończoną morzem.
Tam natknęliśmy się na przedziwny instrument: hang, jak poinformowała nas karteczka. Wygląda jak UFO i spod zdolnych rąk, które umieją się nim posługiwać wydaje bardzo przyjemne dla ucha brzmienia. Od razu zapragnęliśmy włączyć go do naszej domowej kolekcji, jednak po niedawnych poszukiwaniach drogą internetową okazało się, że nie będzie to prosta sprawa. Wyrabia je bowiem tylko dwójka ludzi w Szwajcarii, gdzie na specjalne zamówienie, po zapisaniu się do kolejki można otrzymać hang za jedyne 1000 €. Cóż, to marzenie muzyczne będzie chyba musiało doczekać czasu, aż stanę się poważanym prawnikiem. Mam nadzieję, ze ludzie którzy je wytwarzają nie stracą jeszcze całkiem słuchu do tej odległej pory.
Pociąg, tak jak obiecał, szybko i sprawnie teleportował nas do Figueres, które jest bardzo sympatycznym, malutkim miasteczkiem. Kiedy wysiedliśmy na stacji, pan kolejarz sprowokował wyznanie bardzo znamienne dla całej naszej podróży:
Where are you going?
... We don't know.
A jak zabrzmiałoby to zdanie w innych wariantach językowych? Oto krótka analiza wpływu mowy na wydźwięk konwersacji:
Obojętnie:
Wścibsko – zaczepnie:
Dove vai?
Non lo so. (tutaj należy szybko się oddalić, żeby Włoch nie opowiedział ci całego swojego życia i nie zaproponował, że się przyłączy, skoro masz dużo wolnego czasu)
Zaskakująco:
Ostrzegawczo:
Na koniec moje ulubione, filozoficzne, szczere i zagubione:
Quo vadis?
Nie mam pojęcia.
Po takich oto to przyjemnych pogawędkach przeprowadzonych w jakże neutralnym języku angielskim, wyruszyliśmy zobaczyć kawałek miasteczka, które o godzinie 22.00, w środku tygodnia było już całkowicie wymarłe. Znaleźliśmy za to genialny placyk zabaw, który poprzez specyficzną huśtawkę w kształcie latającego spodka dostarczył nam bardzo wiele radości.
Ponieważ zawsze w życiu trzeba do czegoś dążyć, szybko wyznaczyliśmy sobie kolejny cel: znalezienie piwa. Na sklepy nie było już co liczyć, udaliśmy się zatem z pomocą mapki na stację benzynową, która okazała się nowoczesnym, całkowicie samoobsługowym, automatycznym cudem techniki. Wyprawa nasza nie była jednak całkiem bezowocna, ponieważ alternatywą do zatankowania benzyny było zatankowanie świeżego mleka ze znanego nam już z Pau mlekomatu. Pyszności :).
Aby zrealizować misję do końca, odszukaliśmy jedyny otwarty o tej porze bar Cafe del sol, gdzie poza piwem udało się nabyć lody. Mogę się tylko domyślać jak niskie temperatury panują w tamtejszych zamrażarkach, ale ponieważ nie dodali do deseru siekiery, a jedynie łyżeczkę, musiałam odczekać 15 minut zanim udało mi się go spożyć. Pan kelner natomiast wykazał się wyjątkowym poczuciem humoru, ponieważ poproszony o rachunek przyniósł... jeszcze jedno piwo. Najwyraźniej uznał, że Lestat wypił zdecydowanie za mało.
Kiedy udało się już opuścić lokal bez dalszego wpędzania klientów w alkoholizm, poczłapaliśmy na koniec miasta, by sprawnie rozstawić nasz przenośny dom i tym samym sprawić, że wożenie go ze sobą przez setki kilometrów miało jakikolwiek sens. Niestety noce są bardzo zimne, nawet w Hiszpanii.
CDN