Tuesday, November 16, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część pierwsza: początek drogi.

Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.

Ryszard Kapuściński    

Wybrać się nie było łatwo. W niedzielę rano, kiedy już wszystko co niezbędne magicznymi sposobami pomieściło się w dwóch niewielkich plecaczkach, pogoda roztopiła się na dobre. Po południu podczas krótkiej, zachęcającej nieśmiałym słońcem przerwy w deszczu udało nam się wyskoczyć z akademika, ale zanim dotarliśmy do autostrady, byliśmy już na nowo przemoczeni, co ostatecznie utwierdziło nas w przekonaniu, że należy opuścić Pau i poszukać ładniejszego miejsca.



Po dziesięciu sekundach mknęliśmy już autostradą z bardzo sympatyczną panią w średnim wieku. Nasze minimalistyczne plany (że żadnych dużych robić nie należy, bo i tak nigdy nie wychodzą, to już wiemy po ostatnich wakacjach) zakładały znalezienie się tego wieczoru gdzieś w górach, aby następnego dnia udać się na wycieczkę, następnie nad morze, a na koniec całej wyprawy znaleźć się w Barcelonie. Nasza pani kierowca była jednak znacznie bardziej niż my sami przerażona faktem, że chcemy w taką pogodę spać w namiocie i mocno zastanawiała się nad faktem, jakby tu nas przed tym uchronić. Po wykonaniu kilku telefonów oraz podkreśleniu przy każdej możliwej okazji, że jesteśmy bardzo sympatyczni i porządni, udało jej się ułożyć taki oto, bardzo korzystny dla nas plan zajęć: najpierw obiad u niej w domu, niedaleko Tuluzy, a następnie przetransportowanie nas na nocleg do jej córki, Sary mieszkającej w centrum miasta. Żyć nie umierać. Domek duży i całkiem przytulny, w komplecie bardzo puszysty kot uwielbiający głaskanie oraz bardzo sympatyczny mąż informatyk, profesor na Uniwersytecie w Tuluzie, podróżujący w celach wykładowych po wszystkich krajach frankofonicznych, który sam niewiele przed nami wrócił do domu z Maroka. Czwórka posiadanych dzieci rozpierzchła się po świecie bliżej lub dalej, przy czym najciekawsza jest historia Vincentego, którą mam ambicje przedstawić w formie artykułu do znanej, przez wszystkich lubianej gazety:



Prowadzony przez szatana sprzedał
wszystko aby realizować swoje marzenia!

  Vincent (27), syn znanego profesora uniwersyteckiego z Tuluzy oraz dobrej kobiety zbierającej autostopowiczów z autostrady prowadził uprzednio życie nudne jak większość ludzi. „To był dobry chłopiec, ale nigdy niczym się nie wyróżniał” powiedziała nam w zaufaniu podstarzała sąsiadka. Bez pomysłu na życie, idąc w ślady ojca skończył informatykę i przez dwa lata pracował w zawodzie, nie mógł jednak odnaleźć tego, co bardziej uduchowieni nazwą „wewnętrznym spokojem”. W końcu podjął decyzję. Zostawił pracę, sprzedał wszystko co posiadał, z samochodem (12) włącznie i wyruszył w roczną podróż dookoła świata. Rozpoczął zaraz po nowym roku, a do domu powróci dopiero na święta Bożego Narodzenia. Swoją podróż życia rozpoczął od Tajlandii, Indii, Chin i Japonii. Tutejszy ksiądz tak ujmuje swoje zdanie na ten temat: „Panie, to sam Szatan podsunął Vincentemu tę myśl! Ludziom to się teraz wydaje, że młodość wiecznie będzie trwać. A do żeniaczki nie ma komu iść. Życie ino jedno jest i zaplanować je trzeba roztropnie, pokusom się opierać. Pamiętać zawsze, że nigdzie człowiekowi tak dobrze nie będzie jak we własnej parafii”. 

  Jedyny kontakt z Vincentym to obecnie cotygodniowe rozmowy przez skypa. Stęsknieni rodzice zaakceptowali jednak decyzję syna: „Mamy nadzieję, że podczas swojej szalonej podróży odnajdzie to czego szuka”. Siódmego listopada dzwonił do domu z Chile. Gdzie jeszcze zdąży dotrzeć przed świętami i co zobaczyć? Zapewne sam Vincent tego nie wie.


Z Tuluzy, specjalnie dla polskich czytelników: SR 
(artykuł jest zbyt żenujący, aby podpisać go pełnym imieniem i nazwiskiem)




Nas natomiast spotkała prawdziwa kolacja niespodzianek. Na stole zawitała całkiem zwyczajna zupa warzywna mielona, do której potulnie obieraliśmy składniki niczym w harcerstwie. Na miejscu gospodarzy nagotowałabym w takich okolicznościach na cały tydzień, ale pani domu poprzestała na ilościach zaspokajających jeden czteroosobowy obiad. Do tego omlet z pietruszką, ryż z curry, małże, krewetki, całkiem smaczne winko, a na deser deska niezwykle aromatycznych serów. Na koniec świeże daktyle i pyszne migdałowe ciasteczka prosto z Maroka. Wszystko okraszone miłą rozmową w języku francuskim, gdzieniegdzie przetykaną łamaną angielszczyzną.


Po obiedzie, tak jak to było wcześniej już ustalone, przejęła nas Sara i ugościła w swoim przyjaznym mieszkanku. Bez zbędnych imprez i wieczornych plotek otrzymaliśmy w kilkugodzinne władanie kanapę w kuchnio-salonie, by odpocząć przed kolejnym dniem pełnym przygód.



Ciąg dalszy już wkrótce :)

No comments:

Post a Comment