Wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Aby uniknąć przejażdżki na lotnisko i powrotu do pustego pokoju, czyli zbyt gwałtownego wynurzenia z bajki w rzeczywistość, zapisałam się na weekendową wycieczkę w Pireneje z uniwerkiem. W sobotę rano Lestat odprowadził mnie na miejsce zbiórki. Pożegnania są smutne. Bernard, nasz przewodnik, próbował jeszcze przekonać Lestata, że samoloty strajkują i powinien pojechać z nami w góry (w poprzednią sobotę na wycieczce byliśmy razem), ale przyjemny ten pomysł został natychmiast odrzucony przez ostatni fragment zdrowego rozsądku, jaki ostał się jeszcze po dwóch tygodniach spędzonych razem w sposób jak najbardziej romantyczno-wakacyjny.
Za to weekend w górach był genialny. Wyprawę rozpoczęliśmy od zawiezienia naszych rzeczy do schroniska, wyniesieniu stołu na polankę i zjedzenia śniadania z przepięknym widokiem na góry. Każdy poranek mógłby tak wyglądać.
Na tym najbardziej szpiczastym czubku z powyższego zdjęcia (Pic du Viscos) bylismy tydzień temu:).
Bardzo ładna, całodniowa wycieczka zakończyła się podziwianiem zachodu słońca z wysokości. Jedyny minus takiej przyjemności polega na tym, że kiedy słońce zachodzi na górze, to na dole od dawna jest już ciemno, więc poziom trudności powrotu wzrasta. Ale dotarliśmy szczęśliwie do naszego schroniska, gdzie kominek został rozpalony i gdzie mogliśmy odpocząć, a w swoim czasie przygotować duży, wesoły obiad dla 18 osób.
Większość wieczoru upłynęła nam na nieporuszaniu się. Namnożyło się bowiem wśród nas fotografów bawiących się w robienie zdjęć w ciemności, a każdy co chwilę krzyczał, żeby się nie ruszać. Natomiast główną rozrywką, za sprawą posiadanej mapy nieba, stało się wynajdywanie gwiazdozbiorów. Piękne bezchmurne niebo stworzyło do tego doskonałe warunki.
Kolejny dzień rozpoczął się wcześnie, aby zdążyć zrealizować wycieczkę przed zapowiadanym po południu deszczem. Dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać piękny wschód słońca.
W pirenejskim lesie jest natomiast bardzo niebezpiecznie. Kiedy po południu schodziliśmy już z powrotem w dół, minęliśmy dwójkę ludzi, którzy z nieznanych mi przyczyn wprowadzali pod górę kozę. Kiedy przechodziliśmy całą grupą, dzielnie trzymali sfrustrowane zwierzę, któremu jakiś czas później udało się zbiec z niewoli. Spokojnie szłam ostatnia, gdy nagle zobaczyłam radośnie pędzącą w dół kozę. Nie przeczuwając niebezpieczeństwa przesunęłam się z jej trasy i czekałam aż przebiegnie. Niestety, jak się okazało, nie miała takiego zamiaru, zatrzymała się przy mnie i z nieukrywaną radością raz po raz zaczęła uderzać mnie rogami. Na szczęście idący razem ze mną Anglicy stanęli na wysokości zadania, Toby złapał kozę za narzędzie zbrodni, a Mali trzymała w zanadrzu wielki badyl obronny i tak udało nam się doczekać przyjścia właścicieli. Mam nadzieję, że nie spotkamy niedźwiedzia.
Do samochodów dotarliśmy akurat w momencie kiedy zaczynało padać. Chwilę później jechaliśmy już do domu w wielkiej ulewie. A tam czekała na mnie samotność. Po Lestacie pozostał tylko zapomniany dezodorant, dwa funty za biurkiem i bardzo ostra pasta tabasco.
Ha! Nie mogłem się właśnie doliczyć tych funtów a byłem pewien, że powinno zostać na jakieś ścierwo w lotniskowym Burger Kingu
ReplyDeleteI to nie jest pasta tabasco Kochanie tylko Harisa, którą możesz nosić zamiast swojego gazu pieprzowego.
No i jeśli mnie pamięć nie myli został jeszcze balonik ;) Zdaję sobie jednak sprawę mając tu na podorędziu masę Twoich skarbów, że to niewiele zmienia.