Wednesday, November 17, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część druga: W stronę słońca.

Dobrze, że w wakacje nie istnieją dni tygodnia, inaczej z całą mocą musielibyśmy nienawidzić wczesnego wstawania w poniedziałkowy poranek. A tak, możemy zawdzięczać dużo dziennego czasu praktykom Sary w szpitalu, które nieubłaganie wzywały ją, a przy okazji i nas, na 8.00 rano do życia. Po drodze zostaliśmy podrzuceni na najbliższy wjazd na autostradę, który okazał się miejscem co najmniej niedoskonałym. Przyczyniały się do tego wiatr, deszcz, zimno i brak dobrego miejsca do zatrzymywania samochodów. Po godzinie sztucznego podtrzymywania dobrego nastroju postanowiliśmy zgłębić komunikacyjne tajniki Tuluzy i poszukać lepszego posterunku przy innym wjeździe.


Przespacerowaliśmy więc kawał miasta, po drodze zahaczając o piekarnię z przepysznymi croissantami, które potrafią uśmiechnąć człowieka w najbardziej pochmurny dzień, by ostatecznie zainstalować się na przystanku autobusowym przy innym wjeździe na autostradę z pozbawioną większych nadziei karteczką „oby do bramek”. Zmiana miejsca okazała się dobrym wyborem, bo już niebawem pędziliśmy z Kamelem, nowobogackim Francuzem marokańskiego pochodzenia prosto do Barcelony. Był to jeden z tych pożądanych stopów, które oferują nie tylko podwiezienie, ale też regularnie dostarczane na stacjach benzynowych wyżywienie, a na koniec kieszonkowe, drobne 20 . Ceną za takie przyjemności może w przyszłości okazać się oprowadzenie Kamela po Łodzi, gdyż był to typ uwielbiający zwiedzanie dalekich, egzotycznych krain. Według swoich opowieści do tej pory z co ciekawszych odwiedził Węgry, Rumunię, Bośnię, Afganistan, USA i różne miejsca Afryki a w zeszłym miesiącu był w Dubaju. Interes w każdym razie uważam za opłacalny, tym bardziej że pogoda z każdym kilometrem robiła się coraz ładniejsza. Od centrum stolicy Katalonii dzieliła nas już tylko krótka przejażdżka z szalonym Hiszpanem dukającym kilka słów po angielsku i traktującym jazdę samochodem niczym dobrą grę komputerową z wyścigówkami w roli głównej. Radość z opuszczenia pojazdu w jednym kawałku: bezcenna.


Tak oto znaleźliśmy się w centrum obcego miasta bez pojęcia w którą stronę się udać. Za radą pierwszego napotkanego przechodnia mającego pojęcie o języku angielskim zafundowaliśmy sobie przyjemność w postaci przejażdżki metrem w celu odszukania punktu informacji turystycznej, gdzie dowiedzieliśmy się, że kempingi można uświadczyć jedynie daleko za miastem oraz gdzie dostaliśmy długą listę dostępnych hosteli wraz z mapką. Rozpoczęliśmy więc poszukiwania ostoi dla zmęczonych turystów. Pierwsze odwiedzone przez nas miejsce było zwykłym mieszkaniem, bardzo starym i bardzo brzydkim, z panią właścicielką która bardzo nie znała żadnego ludzkiego języka i wyglądała jakby bardzo zależało jej na tym żeby przypadkiem żaden zdesperowany, uparty turysta nie wynajął żadnego z pokoi, tworząc tym samym niezliczoną wprost ilość problemów. Lekko zniesmaczeni udaliśmy się na dalsze polowanie, a każde napotkane miejsce było od pierwszego tańsze lub ładniejsze, a najczęściej jedno i drugie. Ostatecznie zainstalowaliśmy się w całkiem sympatycznym hostelu niedaleko centrum, w dwuosobowym pokoju o wymiarach podobnych do mojego akademikowego królestwa w Pau. Kiedy już bezpiecznie odłożyliśmy nasze rzeczy wybraliśmy się na wieczorny spacer po mieście, zaopatrując się w wino w okolicznym sklepie, gdzie wychodząc na przeciw oczekiwaniom klientów, zaproponowano nam nową usługę otwierania napojów na miejscu, co uchroniło nas przed trwonieniem ogromnych sum na korkociąg. Czego się nie robi, aby przyciągnąć klienta kupującego wino za 1 .



Romantyczny spacer rozpoczęliśmy od portu, gdzie co kilka metrów można było spotkać murzynów głośno proponujących najtańsze piwo w małych, czerwonych puszeczkach oraz nieco ciszej marihuanę, zawsze najtańszą i zawsze najlepszą. Takiego klimatu nie ma nawet w Amsterdamie. Zupełnie inny świat. Można powiedzieć, że Barcelona to bardzo zielone miasto.


Kiedy całkiem już wywiało nas znad morza, schowaliśmy mapę i zaczęliśmy włóczyć się po dzielnicy gotyckiej tam, gdzie akurat nas poniosło. W jednej z maleńkich uliczek spotkaliśmy trójkę przyjaznych Litwinów częstujących papryką, którzy wkrótce zaproponowali wspólne pójście do tajnego klubu o wdzięcznej nazwie „Pipa”. Spodziewaliśmy się raczej niewybrednych gejowskich klimatów, a naszym oczom ukazał się normalny, bardzo przyjemny, spokojny klubik zorganizowany na piętrze starej kamienicy i zupełnie nierozreklamowany. O jego istnieniu informowała jedynie mała tabliczka przy domofonie, którym należało zadzwonić, aby wejść do środka. Wystrój bardzo staromodny, przytłumione światło, ale prawdziwa wyjątkowość tego miejsca tkwiła w tangu. Była to jedyna muzyka jaką tam puszczano, a jedna z niewielkich sal przeznaczona była wyłącznie do tańca. Z przyjemnością zainstalowaliśmy się więc w nieprzeszkadzającym kąciku, by podziwiać kilka doskonale tangujących par. Coś wspaniałego, ten taniec robi olbrzymie wrażenie, szczególnie na laikach, takich jak my. Do domu zebraliśmy się dopiero w obliczu zgaszenia muzyki i wizji rychłego zamknięcia klubu.


Znajomi Litwini wyszli już wcześniej bez pożegnania. Kamile absolutnie nie mogła pogodzić się z faktem, że próbowaliśmy przywłaszczyć sobie Wilno.


CDN

1 comment:

  1. Jedno jest pewne - Barcelona jest cudowna. Tak dalece, że nawet "czerwono-czarni" od puszek i marychy są bliscy mojemu sercu. Nigdy się już pewnie nie dowiem czy moje postrzeganie było obiektywne - wiadomo czemu droga autorko. Wyjątkowo miło się to czyta, w końcu przez moment nie czuję żalu, że nie ma mnie w Twych opowieściach.

    ReplyDelete