Sunday, December 19, 2010

Start!

Wczorajszą noc aż do czwartej nad ranem dokładnie przebalangowałam z Habibem i Momo. I choć początkowo miałam pewne obawy co do jakości zapowiedzianej imprezy ze względu na tendencje nudziarskie tychże Marokańczyków, to okazało się że potrafią się całkiem nieźle rozkręcić (mimo defektu o podłożu religijnym w postaci niespożywania alkoholu). Do centrum udaliśmy się samochodem, ale z przykrością muszę stwierdzić, że Momo jest najgorszym kierowcą jakiego widziałam w akcji. Jazda do przodu jeszcze jakoś idzie, ale wykręcanie „na siedemnaście” i parkowanie równoległe – historia w trzydziestu czterech odsłonach – mówią same za siebie. Kiedy już udało nam się dotrzeć na miejsce, pierwszą część wieczoru spędziliśmy w Baroco, dyskoteko-pubie prawie eleganckim. Do drinków dodawali wysokiej jakości, modne okulary przeciwsłoneczne, które stały się hitem imprezy i opanowały cały klub. Do tego super energetyczna muzyka latynoamerykańska i absolutnie nieudolne tańce w wykonaniu dwóch starających się niezmiernie Marokańczyków, wystarczyły żeby dobrze się bawić. Nazwy drugiego odwiedzonego przez nas miejsca nie pamiętam, ale była to kolejna krzyżówka pubu i dyskoteki, tym razem już zdecydowanie nieelegancka. Brak opłat za wejście oraz szatnię i stosunkowo tanie drinki ściągnęły tam tak straszliwe tłumy, że w pewnym momencie w ramach tańca można było już tylko nieznacznie poruszać się w pionie. Nic zatem dziwnego, że kiedy koło drugiej zrobiło się luźniej, należało to jeszcze wykorzystać :). Dwa budziki, którym dałam pospać jedynie trzy godziny, spełniły swoją rolę. O 9.00 rano zasuwałam już więc poczciwym marokańskim rzęchem na lotnisko, nie musząc martwić się o nieprzyjeżdżające autobusy i złośliwie spóźniające się taksówki. Dodatkowo Habib i Momo obiecali również odebrać mnie w styczniu, żyć nie umierać :).


Kiedy dotarłam do pięknego, zimowego Paris i spojrzałam na kartę pokładową lotu do Warszawy, zorientowałam się, że z nieznanych mi przyczyn Air France postanowiło wysłać mnie do domu cztery godziny później niż było to przewidziane. Niespecjalnie zdziwiła mnie ta informacja, gdyż nie dalej jak trzy dni temu, Senzano lecący do Brazylii musiał czekać dodatkowo dwanaście godzin na lot w rodzinne strony, gdyż jego miejsce zajęli pasażerowie przesunięci z poprzedniego tygodnia. Spokojnie udałam się zatem do stoiska Air France, gdzie po odczekaniu ponad godziny w bardzo smętnej kolejce dowiedziałam się, że przesunięcie to jest skutkiem zmian rozkładu lotów dokonanych w... lipcu. Po co informować klienta o takich drobnostkach.

Niemniej jednak nie wyprowadziło mnie to z równowagi. W dniu dzisiejszym jestem oazą spokoju nastawioną wyłącznie na oczekiwanie. Olbrzymie kolejki gdzie się tylko da: do oddania bagażu, do zapokładowania się na samolot, do stoiska Air France po przeprosiny, do toalety, po kanapkę i do automatu z kawą – nie robią na mnie dzisiaj żadnego wrażenia. Skoro więc piszę notatkę z zaśnieżonego paryskiego lotniska, a internetu nie uświadczy tutaj człowiek który nie ma zbędnych kilku euro, to jej pojawienie się będzie najlepszym dowodem na to, że dotarłam do domu cała i zdrowa :).

Ciąg dalszy w styczniu. Joyeux Noel!

Friday, December 17, 2010

Trzy, dwa, jeden...

Przedostatni przedświąteczny wieczór w Pau spędziłam razem z całą gromadą wesołych Brazylijczyków. Już przed północą, w zaciszu akademikowej kuchni wspólnymi, ośmioosobowymi siłami zdołaliśmy przyrządzić całkiem niezły obiad. Dumna z nas jestem niesłychanie, wszak efekty gotowania podczas imprezy do ostatniej chwili pozostają tajemnicą. W międzyczasie nauczono mnie podstawowego kroku do jakiegoś bardzo popularnego na północy Brazylii tańca, którego nazwy oczywiście już nie odtworzę, a także zajęłam 3 miejsce w lokalnym konkursie żonglowania cukierkami, za co w nagrodę wśród stosów brudnych naczyń, do pozmywania przypadły mi tylko miseczki po deserze :).


Moje plany zorganizowania sobie dzisiaj prywatnej wycieczki w okoliczne pagórki rozmyły się razem z deszczem, który miał od samego rana bardzo pracowity dzień. Udało mi się więc wyspać za wszystkie czasy, co zwiększa szanse na to, że pojawię się jutro w rodzinnych stronach w stanie nadającym się do życia. Obudziłam też i dość porządnie nakarmiłam uśpioną na szafie od czterech miesięcy wielką walizkę. Teraz radosna nie może doczekać się poranka w moim skromnym pokoiku, który przesiąkł już na wylot zapachami prezentów spożywczych, których to ogromne, niezwykle aromatyczne ilości zakupiłam dzisiaj w Leclercu :).

Thursday, December 16, 2010

Pytanie na śniadanie

No i po stresie! Zdałam egzamin, dostałam 15 (w dwudziestopunktowej skali), jaki jest u nas przelicznik, mimo przeszukania internetu, nie mam pojęcia, na uniwersytecie poznańskim byłaby to piątka :). Jestem wolna, dumna i szczęśliwa :).

A tak powoli opanowując już emocje, muszę przyznać że było łatwo, prosto i przyjemnie. Po nocnym zmarnowaniu aż czterech godzin na sen, spotkałam się z Julianą i razem poczłapałyśmy na wydział. Po kilku chwilach nerwowego oczekiwania pojawiła się uśmiechnięta, sympatyczna pani profesor (inna niż nasze starożytne drzewo wykładowe) i na przywitanie zadała nam po jednym pytaniu z prawa pracy, po czym upewniła się czy zagadnienia aby na pewno się nam podobają, bo możemy dostać inne. Obie z Julianą stwierdziłyśmy, że są super, tym samym rozpoczynając owocną współpracę. Kolejne 5 minut spędziłyśmy nad kartkami szperając w ciemnych zaułkach własnej pamięci w poszukiwaniu niezbędnych informacji. Odpowiedź trwała dziesięć minut i przebiegała według schematu „od ogółu do szczegółu”. Najpierw wyrzuciłam z siebie wszystko co wiem, potem pani profesor zadawała pytania, przy czym czas odpowiedzi na każde kolejne ulegał skróceniu, na koniec należało już tylko przytaknąć albo zaprzeczyć. Wszystkie opuściłyśmy salę zadowolone. Tak oto odzyskałam wolność, apetyt i spokój sumienia.

Wczoraj natomiast, w ramach wieczornego odstresowywania i ukulturalniania zarazem, udałam się razem z Kamilem do Centrifugeuse na jednoosobowy koncert wiolonczelowy Didiera Petit. O tym, że będą to wyłącznie improwizacje uprzedził mnie wcześniej informator, ale takiego chaosu moja wyobraźnia nie była w stanie wcześniej przypuszczać. Koncert był absolutnie genialny, a podczas godzinnego grania wiolonczela została wykorzystana w każdy możliwy sposób nie powodujący jej trwałego i całkowitego zniszczenia, czego nie można powiedzieć o smyczku. Smyczki od samego początku przygotowane były dwa, co po pierwszych pięciu minutach koncertu nikogo już nie dziwiło. Podczas gdy jeden wyłysiał całkowicie na skutek obijania nim pudła i wszystkiego innego co się napatoczyło, drugi czekał w zapasie, na wypadek gdyby artysta zapragnął jeszcze na koniec przypadkiem zagrać kilka nut przyjaznych dla uszu. Jednym słowem: trans. Tupanie, ślizganie, tańczenie, obijanie, drapanie, mruczenie i śpiewanie przy nieprzerwanym akompaniamencie wiolonczeli. Super.


Wednesday, December 15, 2010

Erasmusowa wigilia

Do egzaminu z prawa pracy pozostało dokładnie 17 godzin. Dni upływają mi zatem na panicznym wtłaczaniu do głowy jak największych porcji informacji. Wyścig z czasem trwa i mimo całego mojego stresu ośmielę się stwierdzić, że powoli wysuwam się na prowadzenie. Mam nadzieję, że nie stracę pozycji na ostatnim okrążeniu.


Wieczór natomiast spędziłam całkiem świątecznie, uczestnicząc w wigilii dla Erasmusów zorganizowanej przez uniwerek. Uczucia co do tego wydarzenia mam mieszane, przedstawię je zatem w dwóch wersjach, a obie są równie prawdziwe:


Był to bardzo uroczy wieczór zorganizowany w stołówce studenckiej, która odżywia mnie przez większość pobytu w Pau. Jednak dzisiejsze menu znacznie odbiegało od zazwyczaj wydawanych tam posiłków, postarano się zapoznać nas z francuskimi przysmakami, których nazw niestety nawet nie pamiętam, ale były naprawdę doskonałe. Spotkałam wielu znajomych, w tym Letitię, bardzo sympatyczną Francuzkę, która we wrześniu pomagała mi odnaleźć się w tutejszych realiach. W ramach świątecznej atmosfery kucharze raźno pomykali w czerwonych czapeczkach, sala została przybrana łańcuchami, a Niemcy zdobyli się nawet na odśpiewanie kolędy. Do tego wieczór został umilony przez pokaz zdjęć z pierwszych dwóch tygodni pobytu w Pau. Wigilia uniwersytecka dla Erasmusów to przemiła inicjatywa.


Wigilia uniwersytecka dla Erasmusów została zorganizowana w stołówce studenckiej, dzięki czemu choć raz miałam okazję przekonać się, że potrafią tam też przyrządzić naprawdę smaczne jedzenie. W ramach dekoracji świątecznej postawiono w kącie małą choinkę, gdzieniegdzie przypięto kawałki tandetnych łańcuchów, a biednym kucharzom kazano przegrzewać się w mikołajkowych czapeczkach. Towarzystwo tak jak zwykle przegrupowało się językami, a ja zostałam z boku razem z Kamilem i jedną znajomą Francuzką, z którą przegadałam większość wieczoru. Próba skłonienia studentów, aby każdy naród odśpiewał kolędę w swoim języku zakończyła się kompletną porażką i straszliwym sfałszowaniem jednej zwrotki „O Tannenbaum”. Nie mogłam pozostać długo w tej przemiłej atmosferze, gdyż do domu wzywała mnie nauka.


Monday, December 13, 2010

Więcej szczęścia niż rozumu

Egzamin z francuskiego, zwieńczenie odbywanego tutaj kursu, od początku miał ze mną problemy. Mimo iż od tygodnia wiedziałam, że muszę się na niego zapisać, zupełnie o tym zapomniałam. Sprawę uratował jednak dla mnie nauczycielski e-mail przypominający, który znalazłam zupełnym przypadkiem w czwartek, dwadzieścia minut przed końcem zapisów, wśród innego spamu, do którego zdarzyło mi się zajrzeć pierwszy raz w życiu. Szybko pobiegłam więc na wydział i dumnie zdobyłam ostatnie miejsce na liście.

Z niewiadomych mi przyczyn zakodowałam w swojej głowie, że egzamin zaczyna się o godzinie 9.00, co zostało zweryfikowane w sobotni poranek, gdy o 8.25 idąc do kuchni przyrządzić sobie kawę spotkałam Felixa wybierającego się na ten sam egzamin na 8.30. Szok informacyjny budzi znacznie lepiej niż kawa, którą szybko porzuciłam i kolejny raz w podskokach popędziłam na wydział filologiczny. Na moje nieszczęście nie pamiętałam do której sali mam zawitać, a dookoła nie było nikogo znajomego. Bardzo pomocni Francuzi z pełnym przekonaniem i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu pokierowali mnie na wydział prawa, ale im bardziej szukałam egzaminu, tym bardziej go tam nie było. Zestresowana do granic możliwości przeszukałam wszystko, co tylko przy sobie posiadałam, a znalezione informacje kazały mi kolejny raz pobiec na wydział filologiczny, gdzie z dwudziestominutowym opóźnieniem, zdyszana wpadłam do klasy starając się przybrać minę umożliwiającą mi przyłączenie się reszty studentów w skupieniu gryzmolących swoje wypociny. Wysiłki moje zakończone zostały sukcesem, zostałam posadzona w pierwszej ławce tuż przed komisją i dostałam mnóstwo makulatury, którą z zapałem zajmowałam się przez kolejne trzy godziny. Zaskoczył mnie jedynie fakt, że pozwolono nam korzystać ze słowników, o czym wcześniej (chyba) nie uprzedzano. Przynajmniej jedna miła niespodzianka, bo mój słownik akurat tym razem miałam przy sobie.

Egzamin – prościzna, znacznie łatwiejszy niż matura dwujęzyczna, napisałam szybko i sprawnie. Kiedy szczęśliwie wyszliśmy wszyscy z powrotem na światło dzienne, zaprzyjaźnione Niemki powiedziały mi, że podczas egzaminu, patrząc na mnie nie mogły powstrzymać się od śmiechu. Jedyną dozwoloną wersją słownika była bowiem francusko-francuska, ja natomiast przez trzy godziny, siedząc w pierwszej ławce, tuż przed nauczycielami, w stanie pełnej nieświadomości posługiwałam się wspomagaczem polsko-francuskim. Jakoś zupełnie nie przyszło mi do głowy, że jest w tym coś podejrzanego. Choć wbrew pozorom, znacznie bardziej pomocny byłby dla mnie słownik francuski, gdzie zamiast tłumaczenia pojedynczych słów, które w większości znam, miałabym przykłady ich zastosowania i konstrukcje, których śmiem twierdzić, że nie opanuję w pełni przenigdy.  Z niecierpliwością czekam na wyniki :).

A na zakończenie krótka prośba do wszystkich czytelników internetowego przejawu moich talentów pisarskich: komentujcie! Śmiało! Pani z mięsnego, koledzy z roku, ludzie obdarzeni talentami muzycznymi i ci którym tylko tak się wydaje, Tatuś Muminka, wszystkie byłe mojego obecnego i obecne moich bylych oraz krewni i znajomi Królika są mile widziani. Bez tego autor traci motywację do kontynuowania swojego dzieła. Jeśli zatem wciąż chcecie mnie czytać, a na to wskazuje licznik odwiedzin, który wybił już prawie dwa i pół tysiąca, potrzebuję odzewu. Ja i tak napocę się nad tym najwięcej.

Sunday, December 12, 2010

Szok termiczny

W piątek całkiem oficjalnie zakończył się pierwszy semestr, a ja po raz ostatni miałam przyjemność uczestniczyć we francuskim wykładzie. I wcale nie jest mi smutno z tego powodu. Wielkimi krokami zbliża się powrót do domu. Za kilka dni, wiele godzin w cudzych notatkach, parę dobrych imprez pożegnalnych i jeden egzamin będę znowu w Polsce i już nie mogę się tego doczekać.

Po trzech miesiącach i jedenastu dniach tęsknota moja rozwinęła się do tego stopnia, że obejmuje już nie tylko ludzi oraz wszystkie uśpione w domu pod kołderką kurzu instrumenty muzyczne, ale nawet aspekt nauki do choćby i najnudniejszych prawniczych egzaminów, ale zdawanych w mowie ojczystej. Kiedy dwudziesty raz jednego dnia słyszę „Ca va?” przeszywają mnie dreszcze...

Jedyną rzeczą za jaką nie stęsknię się chyba nigdy są nieziemskie mrozy szalejące ostatnimi czasy w naszym pięknym kraju. Nic w tym dziwnego, przez ostatni tydzień, popołudnia w Pau serwowały dwudziestostopniowe, przypiekane słońcem ciepełko. Swojskie, dobrze znane zero stopni jest dla mnie obecnie granicą przetrwania w niepogorszonym stanie, poniżej zaczyna się już powolna destrukcja wszystkich żywych organizmów, których dobrotliwa natura nie wyposażyła w zwyczaj zapadania w sen zimowy. Przeczuwam problemy...

Thursday, December 9, 2010

Rakietą na szczyt




W sobotę miała miejsce ostatnia w tym roku, uniwerkowa wycieczka w góry. Trochę szkoda, ale przynajmniej sezon został zakończony w pięknym stylu, mogliśmy się poczuć jak na biegunie. Specjalnie na nasz przyjazd góry zostały przykryte półtorametrową warstwą świeżego, puszystego śniegu, a cały dzień świeciło piękne słońce. Dzięki temu, wraz z dziesiątką innych ochotników, miałam okazję pierwszy raz w życiu zasuwać w rakietach śnieżnych, co jest doznaniem absolutnie fantastycznym! Z łatwością pokonuje się długie dystanse półtora metra nad ziemią. Nie dziwi mnie już zatem wcale, że przydatny ten sprzęt został nazwany rakietami.





Po południu udało nam się wdrapać na jeden z niższych szczytów, skąd rozciągały się przepiękne zimowe widoki. Jednak z powodu towarzystwa silnego wiatru, który bezlitośnie przytulał się do każdego odsłoniętego kawałka ciała, szybko zarządziliśmy ewakuację. Droga powrotna była szybka: wyścigi stylem dowolnym. Połączenie biegania ze skakaniem i turlaniem dawało nadzwyczaj radosne efekty, a świeży śnieg działa trochę jak trampolina i całkiem nieźle odbija rozpędzonego biegacza. Po takich zawodach, do samochodów wsiadaliśmy już jako sople lodu. Zabawa naprawdę wspaniała, dopisać do listy: Sara poleca!





Natomiast w niedzielne południe, które beztrosko spędzałam w łóżku razem z książką, nawiedził mnie Felix (sympatyczny, niemiecki sąsiad), który wpadł na pomysł integracyjnej sałatki owocowej. W tym celu chodził po całym piętrze i zapraszał do kuchni znajomych wraz z przypadkowo zastanymi w ich pokojach owocami. Jak wiadomo spontaniczne pomysły są najciekawsze i za cenę grejpfruta, banana i jabłka bardzo miło spędziłam popołudnie wraz z dziewięcioma innymi osobami. Jednak co znamienne nie przyłączył się do nas żaden rodowity Francuz. Nie wiedzą co tracą :).

Monday, December 6, 2010

Tygodnik "Doremisara"

OD REDAKCJI

Blog mój ostatnio zapadł w sen zimowy, najwyższy czas na nowo go obudzić. Wszak pędzący bez opamiętania czas bez przerwy dostarcza nowych wrażeń. Oto numer tygodniowy gazetki blogowej:


SPIS TREŚCI:
Od redakcji: Słów kilka na dobry początek tygodnia (tę część na szczęście masz już za sobą)
Uczelnia: Praca w grupie – jak zdobywać dobrą opinię u wykładowców.
Podróże: Pierwszy śnieg w Pirenejach: radość czy zagrożenie – to zależy od ciebie!
Kultura: Co w kinie piszczy.
Autoprezentacja: Jak nie radzić sobie ze stresem, aby życie było emocjonujące.
Horoskop: Sprawdź co Cię czeka w najbliższej przyszłości!


UCZELNIA
Semestr kończy się za tydzień, a ja dopiero co miałam okazję pierwszy raz współpracować z Francuzami w ramach zajęć uczelnianych. Cóż, studia prawnicze w żadnym kraju nie sprzyjają kooperacji. Temat niestety przedstawiał się mocno nieciekawie: badaliśmy wiedzę studentów o kryminologii w najogólniejszym możliwym ujęciu, za pomocą skrajnie nudnych ankiet. A jakie pytanie – taka odpowiedz, wiadomo. Jedyne co ratowało sytuację to dobrze dobrany skład grupy, z którą można było znakomicie wyśmiać całą naszą bezwartościową pracę. Dla mnie nie były to zajęcia obowiązkowe, ale czego się nie robi, aby sprawiać wrażenie aktywnej i zainteresowanej tylko po to, aby pani profesor, kiedy przyjdzie co do czego, była równie zainteresowana wstawieniem jak najlepszej oceny. A stres egzaminacyjny zaczyna być drugim cieniem...


PODRÓŻE



Sobota standardowo minęła pod znakiem gór, a te, nawet najniższe z dostępnych na miejscu, są już całkowicie zasypane śniegiem. Ale nie może być inaczej, skoro właśnie w ten weekend rozpoczął się sezon narciarski. Swoją drogą to bardzo przyjemna świadomość, że można tutaj wybrać sobie porę roku, w jakiej aktualnie chce się przebywać. Spragnieni zimy jadą w góry, amatorzy cieplejszych klimatów zostają w Pau, gdzie jeszcze kilka dni temu, rano obudził mnie dźwięk koszonego, wciąż pięknie zielonego trawnika. W Polsce trzeba zacisnąć zęby i przetrwać najbliższe kilka miesięcy. Świadomość szoku termicznego jaki mogę przeżyć przed świętami już teraz napawa mnie przerażeniem.



Górski krajobraz tym razem był zupełnie inny, surowy i mroźny. Tylko jedna rzecz jest niezmienna: poczciwa, końska obecność. Trochę żal biednych, zmarzniętych zwierząt. Możliwe, że w niedługim czasie wszystkie będą białe.



KULTURA
Leniwa niedziela zakończyła się wypadem do kina, razem z Suzaną i Senzano, przesympatycznymi Brazylijczykami. Film zatytułowany „Les petits mouchoirs” (bardziej komedia niż dramat) zrozumiałam mniej więcej w połowie, co jednak zupełnie wystarczyło, żeby bardzo mi się podobał. Chyba faktycznie musiał być dobry, bo nie nudzić się na produkcji francuskojęzycznej, która trwa dwie i pół godziny, uważam za wyczyn. Więcej smaku na film robić nie będę, ponieważ przeprowadzone przeze mnie poszukiwania wskazują, że do Polski i tak nie zawita. W końcu nic dziwnego, skoro kina muszą pomieścić wszystkie genialne wytwory amerykańskiej produkcji. Wolę nie myśleć o tym ile dobrych filmów omija nasz kraj.


AUTOPREZENTACJA
Jeśli zaś chodzi o tematykę nieradzenia sobie ze stresem, to jestem w tej dziedzinie niekwestionowanym autorytetem. Doskonale wiem co należy zrobić, aby przypadkiem go nie zmniejszyć, a wiedzą tą podzielę się na przykładzie czwartkowej prezentacji na zajęcia z francuskiego. Przede wszystkim należy przygotowywać się do wystąpienia z jak najmniejszym wyprzedzeniem, aby przypadkiem nie zdążyć nic powtórzyć, ani poprawić. Wskazane jest zabranie się do pracy na tyle późno, aby do ostatniego momentu nie było wiadomo, czy zdąży się skończyć. Konieczność dwudziestominutowego, publicznego wystąpienia na dowolny temat, w obcym języku była przeze mnie skutecznie spychana na margines świadomości przez ostatnie dwa miesiące. W zależności od nastroju, czasem wyobrażałam sobie, że zajmę się tym znacznie wcześniej, aby zredukować związany z nim stres, a czasem patrzyłam na sprawę bardziej realnie, czyli zakładałam powstanie pracy dzień przed wystąpieniem. Spekulacje na ten temat okazały się jednak całkowicie zbędne, bowiem prezentacja o wdzięcznym tytule „Les relations franco-polonaises” ostatecznie narodziła się godzinę przed publikacją, co dało mi jeszcze czas na zorganizowanie prapremiery, podczas której z omawianą tematyką szczegółowo zapoznała się moja lodówka. Po słuchaczach w klasie nie spodziewałam się zresztą wiele większego entuzjazmu. Jeśli chodzi o pierwszą część poświęconą wspólnej historii Polski i Francji, która została stworzona dla zyskania czasu i zwiększenia powagi wystąpienia, to prawdopodobnie nie słuchała jej nawet nauczycielka, natomiast część druga, porównanie życia studenckiego w obydwu krajach spotkała się z wielkim entuzjazmem całego audytorium, a po zakończeniu jeszcze przez kilkanaście minut musiałam odpowiadać na pytania zaciekawionych słuchaczy. Niekwestionowanym hitem wszech czasów było opowiadanie o juwenaliach. Wszystkim się podobało.


HOROSKOP
Oto najnowszy, najbardziej szczegółowy horoskop na CAŁY MIESIĄC! Tylko u nas! Wróżka Sara przepowiada przyszłość ze stuprocentową pewnością dla wszystkich znaków zodiaku (jeśli którakolwiek część się nie ziści, napisz do redakcji, a zwrócimy Ci utracone nadzieje):

Uważaj, w najbliższym czasie czekają Cię spore wydatki. Będziesz musiał wykazać się też wyjątkowa kreatywnością i pomysłowością, ale nie szczędź wysiłków, jeśli wystarczająco się postarasz, w zamian spotka Cię także wiele przyjemności. Uważaj na swoją figurę, najbliższe tygodnie grożą przybraniem na wadze. W drugiej połowie grudnia aura będzie sprzyjać ociepleniu się stosunków rodzinnych, zadbaj o miłą atmosferę, być może spotkasz dawno niewidzianych krewnych? Pod koniec miesiąca możliwa huczna impreza, nie przegap okazji do dobrej zabawy!


W NASTĘPNYM NUMERZE:
Podróże: Dwa metry śniegu w Pirenejach!
Kulinaria: Jak zjeść niedzielne śniadanie nie mając nic w lodówce.


Friday, November 26, 2010

Accelerando non troppo

Z czasem czas płynie coraz szybciej. Przedziwną tę zależność każdy odkrywa niezależnie, w swoim czasie, a przeprowadzony przeze mnie wywiad wyraźnie wskazuje na popularność zjawiska. Co więcej, prawo to ma zastosowanie do każdej wyróżnialnej określonym wydarzeniem jednostki czasu, zupełnie niezależnie od obiektywnej długości jej trwania. Cała partytura życia, a także każdy temat muzyczny z osobna wykonywane są accelerando. Powroty zawsze będą znacznie szybsze od dojazdów, chociaż do pokonania jest dokładnie taka sama droga, a im człowiek bardziej zaawansowany w latach, tym krótsza staje się każda doba. Chociaż za to ostatnie akurat należy się ukłon w stronę dobrotliwej natury.

Zgodnie z powyższą zależnością ostatni tydzień trzymiesięcznego pobytu w Pau przemknął niezauważenie.

Thursday, November 25, 2010

Razem raźniej

W niedzielę natomiast, po odespaniu sobotniej wycieczki, miałam okazję uczestniczyć w wielonarodowym obiedzie. Ninon, Francuzka poznana tydzień temu w górach zaprosiła do siebie kilka osób, aby razem przygotować posiłek. W końcu nie od dzisiaj wiadomo, że grupowe opychanie się sprawia znacznie więcej przyjemności niż indywidualne. W jej kuchni zalęgła się więc trójka Niemców, dwójka Francuzów, jedna Brazylijka i ja. Przygotowaliśmy wspólnie mnóstwo pyszności, które zamierzam powtórzyć i zaprezentować szerszej publiczności po powrocie do Polski. Na stole pojawiły się zapiekanki ze śmierdzącym na kilometr kozim serem z miodem, tradycyjne francuskie quishes (za którymi osobiście nie przepadam), marchewka z czosnkiem (kto by pomyślał, że czosnek może okazać się smaczny?), kalafior w sosie serowym, chipsy tortillowe w sosie warzywnym na bazie awokado, sałatka owocowa, ciasta, przeróżne ciasteczka i jeszcze kilka smakołyków. Kto zazdrości? :)

Taki obiad to całkiem niezły interes dla organizatora tego bałaganu: resztkami cała francuska rodzina wyżywi się przez tydzień. Dobrze, że wieczorem zaczął padać deszcz i Ninon o dobrym sercu odwiozła nas do domów samochodem. Inaczej z trudem dotoczylibyśmy się z powrotem do własnych łóżek.

Błoto i śnieg


Sobotnia wycieczka w góry okazała się absolutną porażką organizacyjną. 14 najwierniejszych wielbicieli gór zebrało się o 7.00 rano, aby dowiedzieć się, że nie ma dla nich transportu, ponieważ uniwersytecki busik jest w naprawie. Rozpoczęło się standardowe poszukiwanie samochodów, ale mimo usilnych starań nie przekroczyliśmy liczby dwóch pięcioosobowych pojazdów. A oczywiście nikt nie chciał zrezygnować. Bernard więc, zamiast zarządzić losowanie (ostatecznie zawsze lepiej, żeby 10 osób miło spędziło czas niż żadna), odwołał całą wyprawę, jako powód podając złą pogodę i brak transportu. Pogodziliśmy się wszyscy z tym faktem, ale jakoś nie chciało się jeszcze nikomu wracać do domu, więc staliśmy radośnie sobie plotkując, gdy nagle Bernard, bardziej chyba od nas zawiedziony, że nie pojedziemy w góry, zauważył że 5 osób już poszło, więc zmieścimy się już do dwóch samochodów. Pełne zaskoczenie taką propozycją bez namysłu wyrzuciło ze mnie szereg uwag, jak bardzo byłoby to niesprawiedliwe,a Bernard przyznał mi rację. Ale kiedy 10 minut później pomysł ten pojawił się już po raz drugi, bez zbędnego gadania wsiedliśmy do samochodów i po prostu pojechaliśmy.


Wycieczka odbyła się pod znakiem błota i śniegu, w zależności od wysokości. Rozpoczęliśmy więc od brnięcia w mazistej, brązowej brei, która bardzo dokładnie oblepiała wszystko, co choć przez ułamek sekundy miało z nią kontakt. Po niedługim czasie wszystkie buty były już całkowicie zuniformizowane, niezależnie od koloru i fasonu wyjściowego.


W wyższych partiach natomiast natknęliśmy się na śnieg, którego nie było co prawda zbyt wiele, ale dawał bardzo dużo radości. Bitwa na śnieżki absolutnie obowiązkowa.



Pogoda była przepiękna, ciepła i słoneczna. Musieliśmy co prawda w tym celu zmienić miejsce wycieczki o kilka szczytów bardziej na zachód, ale powszechnie wiadomo, że znacznie przyjemniej chodzi się po górach, gdy człowieka otaczają piękne widoki.



Nazajutrz Bernard tak jak zwykle przesłał nam kilka zdjęć. Pod nimi pojawiło się wyjaśnienie: mimo złych warunków pogodowych, jednak zdecydowaliśmy się z kilkoma osobami zrealizować zaplanowaną wycieczkę. Na jego miejscu nie spojrzałabym pozostałej piątce studentów w oczy.

Sezon Łowiecki

Tydzień uciekł bardzo szybko, nie wiadomo nawet kiedy. Na nowo wprowadziłam się w tryb zajęciowy i zmusiłam do wczesnego wstawania. No, przynajmniej w większości przypadków... Nie na długo już w każdym razie, bo semestr kończy się dokładnie za trzy tygodnie. W związku z tym zaczął mnie powoli dopadać stres egzaminowy i konieczność skompletowania wszystkich notatek. Sprawa nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać, razem z Julianą opracowałyśmy specjalne strategie łowieckie. Przede wszystkim myśliwy musi dysponować dobrym punktem obserwacyjnym. Instalujemy się zatem na samym końcu auli, skąd rozciąga się panorama na wszystkie możliwe zdobycze. Następnie skupiamy się na posiadaczach komputerów, którzy zajmują pierwsze rzędy. Dla siedzących z przodu rośnie prawdopodobieństwo, że są odpowiedzialni i sumienni, dodatkowo nie widzą jak często nie ma nas na wykładach, a przecież nikt nie lubi dzielić się swoją pracą z nierobami. Potem śledzimy cały wykład potencjalne ofiary i typujemy jedną, która statystycznie najmniej przegląda strony internetowe, a najwięcej pisze. Gdy wykład się kończy, napadamy z zaskoczenia, zanim zdąży jeszcze wyłączyć komputer i nie najlepszym (aby być wiarygodnym), ani nie najgorszym (żeby nie zamęczyć słuchacza) francuskim wyjaśniamy jak bardzo wdzięczne będziemy za notatki z całego semestru. Skuteczność: 100% :).

W środę wieczorem, całkiem z nudów wybrałam się do Centrifugeuse, na spektakl podpisany „taniec nowoczesny”. Przyzwyczajona do wysokiego poziomu odbywających się tam imprez, nie traciłam czasu na wdawanie się w szczegóły. Taniec, to taniec. Ale nie zawsze. Jak się okazało, było to przedstawienie, gdzie występowały cztery niewidome osoby, a głównym zamysłem było wprowadzenie widzów w bezobrazowy świat artystów. W związku z tym w całkowitej ciemności organizatorzy prowadzili każdego za rękę na jego miejsce, co było ekscytujące, ale niestety trwało czarną wieczność. O tańcu w ogóle nie mogło być mowy, na początku aktorzy rozmawiali, ale na tyle specyficznie, że połowy nie byłam w stanie zrozumieć, potem w minimalnej ilości światła, która dawała tylko lekki zarys postaci, trójka z nich stała na środku i wyginała się jak drzewa na wietrze do rytmicznego hałasu przez pół godziny. Moim marzeniem przez ostatnie 15 minut było, aby ktoś w końcu opamiętał się, zapalił światło i wypuścił nas z niewoli. Chcesz być kulturalny, musisz cierpieć.

Za to czwartkowy wieczór w prosty, imprezowy sposób wynagrodził mi wszystkie straty moralne spowodowane nadmiarem kultury. Jan, jeden z co fajniejszych Niemców, wraz ze współlokatorami zorganizowali u siebie, w pięknym, wielkim mieszkaniu imprezę. Spodziewałam się przyjemnego posiedzenia z kilkoma znajomymi osobami, a trafiłam w prawdziwy wir towarzyski. Każdy pokój wypełniony był ludźmi, a wszędzie działo się coś ciekawego. Krótko mówiąc: tańce, hulanki, swawole i tylko jedna wizyta zrozpaczonych sąsiadów o 2.00 w nocy, którzy z bardzo poważną miną obiecali następnego dnia rano napisać skargę na policji, powiadomić właściciela apartamentu oraz uniwersytet. Ale wszystko to nic, najbardziej przeraziła Jana (który niedawno obchodził 26 urodziny) groźba powiadomienia rodziców o jego złym prowadzeniu się. To nie były już żarty, bezwzględnie trzeba było ściszyć muzykę. Nie przeszkodziło nam to jednak doskonale, choć po cichu, bawić się jeszcze do 5.00 nad ranem :).

Niezapomnianym elementem imprezy było tez spotkanie bardzo miłego Francuza, z którym nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że widzieliśmy się już wcześniej, ale nie mogliśmy dojść kiedy i gdzie mogło to nastąpić. W każdym razie, kiedy dowiedział się, że jestem z Polski, powiedział, że to super, bo Polacy są doskonale sympatyczni. Na przykład w zeszłym tygodniu, na mieście spotkał taką parę, z którą znakomicie mu się rozmawiało i która bardzo fajnie razem wyglądała. Oczywiście chwilę później wspólnymi siłami doszliśmy do tego, że ma na myśli mnie i Lestata. To było doskonale miłe :).

A do domu z imprezy wróciłam z... gitarą. Jan, który był już w stanie mocno ułatwiającym spontaniczne decyzje, powiedział że mogę ją pożyczyć na kilka dni. Jakkolwiek zachodziły wątpliwości, czy tak samo ze swej dobroci ucieszy się rano, postanowiłam skorzystać. Na muzycznej pustyni każdy akord jest na wagę złota.

Wednesday, November 24, 2010

Dekompresja


Wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Aby uniknąć przejażdżki na lotnisko i powrotu do pustego pokoju, czyli zbyt gwałtownego wynurzenia z bajki w rzeczywistość, zapisałam się na weekendową wycieczkę w Pireneje z uniwerkiem. W sobotę rano Lestat odprowadził mnie na miejsce zbiórki. Pożegnania są smutne. Bernard, nasz przewodnik, próbował jeszcze przekonać Lestata, że samoloty strajkują i powinien pojechać z nami w góry (w poprzednią sobotę na wycieczce byliśmy razem), ale przyjemny ten pomysł został natychmiast odrzucony przez ostatni fragment zdrowego rozsądku, jaki ostał się jeszcze po dwóch tygodniach spędzonych razem w sposób jak najbardziej romantyczno-wakacyjny. 



Za to weekend w górach był genialny. Wyprawę rozpoczęliśmy od zawiezienia naszych rzeczy do schroniska, wyniesieniu stołu na polankę i zjedzenia śniadania z przepięknym widokiem na góry. Każdy poranek mógłby tak wyglądać. 



Na tym najbardziej szpiczastym czubku z powyższego zdjęcia (Pic du Viscos) bylismy tydzień temu:).


Bardzo ładna, całodniowa wycieczka zakończyła się podziwianiem zachodu słońca z wysokości. Jedyny minus takiej przyjemności polega na tym, że kiedy słońce zachodzi na górze, to na dole od dawna jest już ciemno, więc poziom trudności powrotu wzrasta. Ale dotarliśmy szczęśliwie do naszego schroniska, gdzie kominek został rozpalony i gdzie mogliśmy odpocząć, a w swoim czasie przygotować duży, wesoły obiad dla 18 osób. 



Większość wieczoru upłynęła nam na nieporuszaniu się. Namnożyło się bowiem wśród nas fotografów bawiących się w robienie zdjęć w ciemności, a każdy co chwilę krzyczał, żeby się nie ruszać. Natomiast główną rozrywką, za sprawą posiadanej mapy nieba, stało się wynajdywanie gwiazdozbiorów. Piękne bezchmurne niebo stworzyło do tego doskonałe warunki. 



Kolejny dzień rozpoczął się wcześnie, aby zdążyć zrealizować wycieczkę przed zapowiadanym po południu deszczem. Dzięki temu mieliśmy okazję podziwiać piękny wschód słońca. 



W pirenejskim lesie jest natomiast bardzo niebezpiecznie. Kiedy po południu schodziliśmy już z powrotem w dół, minęliśmy dwójkę ludzi, którzy z nieznanych mi przyczyn wprowadzali pod górę kozę. Kiedy przechodziliśmy całą grupą, dzielnie trzymali sfrustrowane zwierzę, któremu jakiś czas później udało się zbiec z niewoli. Spokojnie szłam ostatnia, gdy nagle zobaczyłam radośnie pędzącą w dół kozę. Nie przeczuwając niebezpieczeństwa przesunęłam się z jej trasy i czekałam aż przebiegnie. Niestety, jak się okazało, nie miała takiego zamiaru, zatrzymała się przy mnie i z nieukrywaną radością raz po raz zaczęła uderzać mnie rogami. Na szczęście idący razem ze mną Anglicy stanęli na wysokości zadania, Toby złapał kozę za narzędzie zbrodni, a Mali trzymała w zanadrzu wielki badyl obronny i tak udało nam się doczekać przyjścia właścicieli. Mam nadzieję, że nie spotkamy niedźwiedzia. 


Do samochodów dotarliśmy akurat w momencie kiedy zaczynało padać. Chwilę później jechaliśmy już do domu w wielkiej ulewie. A tam czekała na mnie samotność. Po Lestacie pozostał tylko zapomniany dezodorant, dwa funty za biurkiem i bardzo ostra pasta tabasco. 

I wspaniały prezent imieninowy do czytania w długie zimowe wieczory :).




Tuesday, November 23, 2010

Urodziny krowy

W piątek, tuż po naszym powrocie z dalekich podróży, za Leclerciem czekała nas impreza niespodzianka: pierwsze urodziny mlekomatu. Automatyczna krowa została pięknie przystrojona balonikami, a obok postawiono stół gdzie właściciele częstowali mlekiem, naleśnikami i pysznymi ciasteczkami. Ściągnięty w ten sposób tłum degustatorów namawiano na zakup oraz pomagano po raz pierwszy obsłużyć maszynę, przy czym w ramach promocji (z której oczywiście skorzystaliśmy) trzeci litr mleka dostawało się w prezencie. Otrzymałam nawet ulotkę z przepisami na wszystkie prezentowane mleczne pyszności i trzeba przyznać, że całkiem nieźle to wymyślili. Np. Przepis na 15 małych ciasteczek zakłada zakup 8 litrów świeżego mleka, aby zebrać z niego śmietankę. Interes życia. Spora szansa, że niedługo zawita do Polski, tym bardziej, że taki projekt z całą pewnością dostałby dofinansowanie z UE.

Zjedliśmy ostatnie croissanty i zakupiliśmy dla Lestata całe stado serów podróżnych przeznaczonych do częstowania co odważniejszych znajomych. A przynajmniej taką mieliśmy nadzieję, bo wieczorna degustacja wykazała, że wybraliśmy niestety zbyt mało aromatyczne sztuki. Albo nie mieliśmy szczęścia, albo pobyt tutaj tak dalece spaczył nasz zmysł powonienia, że żaden ser nie będzie już aromatyczny przez najbliższy rok.

Monday, November 22, 2010

Gdzie oczy poniosą. Część piąta: Byle do domu!


Po lodowatej nocy nastał słoneczny dzień i życie obudziło się na nowo. Sprawnie spakowaliśmy mieszkanie do plecaka, pozdrowiliśmy ludzi, którzy o poranku przyszli zbierać oliwki w naszym ogródku i wydoiliśmy automat z mlekiem. Prawdziwie wiejski poranek.

Cywilizacja jednak dopadła nas szybko. Wczoraj na dworcu byliśmy lekko zaskoczeni faktem, że aby kupić bilety, trzeba było mieć wydrukowany wcześniej numerek kolejkowy, niczym na poczcie. Nasze zdziwienie nie miało jednak granic, gdy okazało się, że taki sam system obowiązuje w maleńkim Figueres, w... piekarni. Zanim się normalny człowiek zorientuje, już wyprzedza go dziesięciu tubylców. Ciekawe tylko, czy chciano chronić turystów przed autochtonami, czy może odwrotnie? Biorąc pod uwagę południowy temperament, możliwe że gdyby nie ten system, Hiszpanie byliby już w pierwszej dziesiątce wymierających gatunków.


Drogę do muzeum Dalego zastąpił nam punkt informacji turystycznej, który zawsze warto odwiedzić bez żadnej przyczyny i który szybko zmienił nasze plany. Okazało się bowiem, że urocze to miasteczko dysponuje także największą w Europie fortecą. Udaliśmy się więc na pobliski pagórek, aby pochodzić po czymś, co zostało wzniesione pod koniec XVIII wieku, a co gdyby powstało kilka stuleci wcześniej, byłoby pięknym zamkiem. Poszwendaliśmy się zatem bez większego entuzjazmu między niezbyt starymi murami, z których rozciągał się całkiem przyjemny widok na okolicę.


Następnie nie marnując czasu, popędziliśmy zwiedzać muzeum Dalego, które zostało założone 36 lat temu przez samego artystę. Dużo sal, dużo ciekawostek przykuwających uwagę i wszędzie dużo ludzi. Niestety najbardziej znanych obrazów uświadczyć tam nie można, autor miał nieszczęście być docenianym już za życia, w związku z czym większość tego co opuściło jego pracownię rozpłynęło się po świecie.




Kiedy wyprowadziliśmy się z muzeum tuż przed zamknięciem, nie pozostawało już nic innego jak tylko rozpocząć powrót do domu. Wystartowaliśmy więc dość późno z pobliskiej stacji benzynowej, a jak wiadomo nocą czas oczekiwania między kolejnymi przejażdżkami wzrasta wprost proporcjonalnie do pory. Nie obyło się też bez małych przygód. Kierowca, który wyrzucił nas koło Tuluzy twierdził że za chwilkę będą bramki i tam spokojnie sobie staniemy z karteczką. Niestety odległości z punku widzenia pędzącego samochodu rządzą się swoimi prawami i tak oto nie ominął nas trzykilometrowy, romantyczny spacer brzegiem autostrady. Sami nie wiedzieliśmy czy brak ruchu w nocy na autostradzie jest dla nas raczej powodem do smutku czy do radości. Ostatni pan, wesoły tirowiec, a na domiar złego Hiszpan (=nie znający ani jednego słowa w ludzkiej mowie) poinformował nas nad ranem, że minęliśmy już Pau. Wiadomość ta nie ucieszyła nas zbytnio, zmartwienie nie trwało jednak długo, bo po chwili pojawił upragniony zjazd do Pau. Nigdy nie będzie nam dane dowiedzieć się czy pan kierowca był mocno niezorientowany we własnej trasie, czy też był obdarzony tak specyficznym poczuciem humoru. Wszystko jednak zakończyło się szczęśliwie padnięciem do łóżka o godzinie 8.00 rano, kiedy normalni ludzie właśnie wychodzili na poranne zajęcia.

Ale to nie koniec podróży. To tylko krótka przerwa przed kolejnymi przygodami :).